sobota, 28 października 2017

Rozdział 11 Pamiątka

◊ Clary 





Od zakończenia wojny minęły trzy miesiące. Tak jak obiecał mi Jace, wyjechaliśmy na jakiś czas po za Idris. Dokładnie do Londynu. Zatrzymaliśmy się w tamtejszym instytucie, spędzając wolny czas na wspólnych treningach i spacerach. Z dala od burzy politycznej, która zapewne panowała w tej chwili u Clave. Potrzebowaliśmy trochę wytchnienia. Zamiast martwić się dalej o innych, pozwoliliśmy sobie pomyśleć o sobie samych.

W czasie pobytu w Londynie zdołałam się nawet dowiedzieć więcej o sławnych Herondale'ach; historia o Willu Herondale'u i Tessie Gray sprawiła, że jeszcze bardziej nie mogłam się doczekać oficjalnego przyjęcia nowego nazwiska.

Jednak przed wyjazdem do Anglii nie obyło się bez łez; pogrzeb poległych nie był dla nikogo z nas łatwy. W szczególności dla Lightwood'ów i Carstairs'ów. Biedna Maryse nie potrafiła odsunąć się od ciała córki po położeniu z mężem róży na jej stosie. Robert musiał niemal siłą odciągać żonę, aby Cichy Brat mógł w spokoju rozpalić ogień. Podczas gdy Jace poszedł wspierać swojego parabatai, ja stałam z boku z Celine, Stephenem i Mią, i patrzyłam na twarz przyjaciółki, która już po chwili zniknęła przez obejmujące ją płomienie.

Carstairsowie stali wraz z Annabeth niedaleko stosu Paul'a. Podczas gdy jego rodzice płakali wtuleni w siebie, Annabeth stała prosto i patrzyła z mokrymi od łez policzkami, jak ciało ukochanego obraca się w popiół.

- Ave atque vale, Paul Carstairs - wyszeptałam, po czym przeniosłam wzrok na stos przyjaciółki. - Ave atque vale, Isabello Sophio Lightwood Morgenstern - wyszeptałam ponownie, zamykając oczy. Chciałam płakać. Chciałam okazać smutek, który pochłaniał mnie w środku tak samo, jak ten ogień pochłaniał stosy z martwymi. Ale zabrakło mi już łez. I sił. Tamta chwila była dla mnie już ostatecznym ciosem po wszystkich przeżyciach. Nie pamiętam co się stało potem, bo ocknęłam się dopiero w posiadłości Herondale'ów.

Celine tłumaczyła to zwykłym zemdleniem ze zmęczenia fizycznego.
Jace tłumaczył to zemdleniem ze zmęczenia psychicznego.

Ja tłumaczyłam to wyniszczeniem po stracie tak wielu bliskich. Słowa Valentine'a ponownie nabrały dla mnie innego znaczenia.

Koniec końców prawie trzy miesięczny odpoczynek za granicą, dodał mi sił więcej niż się spodziewałam. A dodał mi ich tyle, że po powrocie do Alicante, z uśmiechem zaczęłam planować swój ślub.

Ś l u b...


Nadal nie mogłam uwierzyć.
Miałam wyjść za mąż.
Mieć męża.
Nową rodzinę.

Chociaż temat dzieci nadal nie należał do przyjemnych, nie sprawiał mi już tyle bólu co wcześniej. Uzgodniliśmy z Jace'm, że jeżeli kiedykolwiek zechcemy założyć rodzinę, to zastanowimy się nad adopcją. Ale do tego było jeszcze daleko. Najpierw chcieliśmy nacieszyć się sobą. 







16 kwietnia


Wesele miało się odbyć w ogrodzie posiadłości Herondale'ów. Stephen i Jace osobiście rozkładali nieduży namiot, w którym przygotowano kilka stołów, parkiet, no i oczywiście ołtarz. W przygotowaniach pomagali wszyscy; Herondale'owie, Lightwood'owie, Carstairs'owie... a także Magnus, który nie miał zamiaru już ukrywać swojego zainteresowania Alec'em. Ostatnimi czasy byli ze sobą b a r d z o blisko.

Ślub miał być skromny; tylko najbliżsi. Praktycznie wszyscy ci, którzy pomagali w przygotowaniach. Brakowało tylko dwóch osób: Annabeth i Jonathana. Po powrocie z Anglii, dowiedziałam się, że dziewczyna wyjechała, ale nie nikomu nie powiedziała dokąd. Tłumaczyła to potrzebą odpoczynku. Co się tyczy Jonathana, nadal nie przysłał swojego adresu zamieszkania. W ogóle się nie odezwał. Miałam ochotę go odszukać, ale uznałam, że będzie lepiej, jeżeli zaczekam. On najwidoczniej nadal potrzebował czasu.



Podczas gdy mężczyźni pomagali w noszeniu mebli, my zajmowałyśmy się doborem i układaniem dekoracji: kwiaty, sztućce, kieliszki, talerze, serwetki, światła, obrusy, wstążki były przez nas szczegółowo dobierane po kilkugodzinnych dyskusjach. To zajęcie pomogło nam wszystkim oderwać się od natarczywych wspomnień sprzed kilku miesięcy. Nawet Maryse wydawała się być w swoim świecie, kiedy energicznie chodziła po namiocie z widocznym już ciążowym brzuchem, dopilnowując, aby serwetki nie odważyły się przesunąć choćby milimetr od wyznaczonego przez nią miejsca.

Na ten widok nie mogłam się nie uśmiechnąć. Dokładnie w tym samym czasie, poczułam, jak ktoś mi zakrywa od tyłu oczy. Nie było szans, abym nie poznała tego zapachu i dotyku.

Mój uśmiech się poszerzył.

- Jace - szepnęłam.

- Cii - syknął tuż przy moim uchu, po czym odsłonił mi oczy. Odwróciłam się do niego, ale w tym samym czasie pociągnął mnie na dół pod stół. Pod obrus.

- Jace - zaczęłam cicho z rozbawieniem, ale przerwał mi pocałunkiem.

- Jakby Maryse mnie zobaczyła, to osobiście rzuciłaby we mnie jednym z tych talerzy, które podobno wybierałyście kilka godzin - wytłumaczył i się uśmiechnął. - Nie mogłem już wytrzymać.

Tradycja nakazywała, aby para młoda nie widziała się przez siedem dni przed ślubem. Maryse i Celine bardzo kurczowo się tego trzymały i kiedy miałam gdzieś wyjść, one sprawdzały najpierw czy Jace'a nie widać na korytarzu. Nie mogłam nawet na niego popatrzeć z okna. Myślałam, że oszaleję, bo dni bez niego ciągnęły się niemiłosiernie.

- Tęskniłam za tobą - wyszeptałam, łapiąc go za rękę.

- Wytrzymałem już pięć dni bez ciebie i mogę stwierdzić, że wolę śmierć głodową niż jeszcze jeden dzień bez ciebie.

- Mogę powiedzieć to samo - odpowiedziałam. - Ale już za dwa dni będziemy razem.

- Owszem - kiwnął głową i pogładził mój policzek. Jego wzrok zaczął chodzić po mojej twarzy z fascynacją.
- Na zawsze - wyszeptał i ponownie mnie pocałował. Ten pocałunek był jednak delikatny, lekki niczym piórko. Ale, jak zawsze, pełen miłości.

- Idź już - powiedziałam, kiedy się od siebie odsunęliśmy. - Nie chcę, abyś miał złamany nos, kiedy Maryse cię zauważy.

- Spokojnie, nie złapie mnie. Nie może biegać z tym brzuchem.

- Jesteś tego pewien, Herondale? - Oboje znieruchomieliśmy na głos dochodzący tuż za obrusem. Blondyn pobladł, tylko ja odważyłam się wyjrzeć na zewnątrz, aby dostrzec stojącą jakiś metr dalej sylwetkę Maryse. Wyglądała na złą. I to bardzo.

- Jace - zaczęłam, zaciskając usta w cienką kreskę. Nie wiedziałam czy się śmiać czy bać.

- Masz pięć sekund, aby opuścić ten namiot, w przeciwnym razie mocno ci się dostanie - zagroziła i zaczęła głośno odliczać. Pobladły Jace dał mi szybkiego buziaka w nos i zniknął. Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Wyszłam z pod stołu, otrzepując kolana.

- Tobie też powinno się dostać - powiedziała po chwili Maryse, patrząc na mnie z niedowierzaniem. - Ale odpuszczę ze względu na to, że dzisiaj twój wieczór panieński. Musimy się przygotować.

Na jej twarzy ponownie zagościł uśmiech, podczas gdy mój opadł. Kobieta ujęła moje ramię, wyprowadzając z namiotu.

- O nie - zajęczałam.

- O tak! - odpowiedziała z entuzjazmem. Właśnie w tej chwili miałam wrażenie, że dotyka mnie Isabelle, a nie jej matka. Byłam pewna, że gdyby dziewczyna tutaj była, jej entuzjazm byłby równie wielki. W końcu to Isabelle. Poczułam smutek na myśl o niej.

- Nie mam nastroju na wieczór panieński!

- Nie ma czegoś takiego, jak "nastrój na wieczór panieński". To tradycja i koniec kropka! Celine już na pewno przygotowała szampana... i dla mnie piwo bezalkoholowe - oznajmiła nadal się uśmiechając. W jednej chwili podskoczyła, łapiąc się za brzuch.

- Co się dzieje? - spytałam lekko wystraszona, ale ona tylko ujęła moją dłoń i położyła na swoim brzuchu. Już miałam pytać o co chodzi, kiedy poczułam... ruch pod ręką.

- Czujesz? - szepnęła.

Pokiwałam skoncentrowana głową. Znowu ten ruch. Uśmiechnęłam się szeroko. Przyłożyłam także drugą dłoń. Pod nią także poczułam kopnięcie. Zaśmiałam się cicho. Było to cudowne uczucie, które sprawiło, że poczułam w środku ciepło.

- Mała Sophia też się już nie może doczekać twojego wieczoru panieńskiego!





***



Wieczór panieński.
Sama nazwa miała dla mnie niesamowicie dziwne znaczenie, co słowo "ślub".

Cała zabawa tego wieczoru miała się opierać po prostu na piciu w super krótkich piżamach, jakie przygotowała dla nas matka Paul'a, Maria Carstairs. Podczas gdy ja, Celine i Maryse szykowałyśmy w jednym z pokoi kieliszki i alkohol (i piwo bezalkoholowe), Maria wpadła z kilkoma siateczkami w dłoni. Podała każdej z nas jedną. Zajrzałam do środka i wyjęłam cienki materiał, który był czarną, koronkową koszulą nocną. Wszystkie miałyśmy bardzo podobny model dzisiejszego stroju.

Gdy odważyłam się w końcu w to przebrać, nie umiałam powstrzymać rumieńca. Celine puściła muzykę, podczas gdy Maria rozdała nam po kieliszku.

- Zdrowie naszej kochanej Clary, która musi spędzić swój wieczór panieński z kobietami, które są tuż przed czterdziestką! - oznajmiła Maryse, unosząc swój kieliszek.

- Z kobietami, które są dalej cholernie seksowne i których seksapil przewyższa mój kilkakrotnie! - poprawiłam ze śmiechem. Reszta zawtórowała mi i zderzyła kieliszki ze sobą. Jednym haustem opróżniłam naczynie, czując jak przyjemny smak szampana rozlewa się w gardle, pozostawiając po sobie ciepło.

- Rozmawiałam z Magnusem - powiedziała z uśmiechem Celine, dolewając każdej z nas więcej alkoholu. - Jutro przywiezie twoją suknie ślubną.

Uśmiechnęłam się i pociągnęłam mały łyk z kieliszka. Do mojej głowy powróciły wspomnienia z przed dwóch dni, kiedy razem z pozostałymi wybrałyśmy się do poleconego przez Magnusa sklepu z sukniami ślubnymi. We Francji, w Tours. Spędziłyśmy tam praktycznie cały dzień. Przymiarki, a przede wszystkim wybranie mojej "wymarzonej" sukni trochę trwało. Koniec końców wyszłyśmy ze sklepu zadowolone po złożeniu zamówienia. Moja kreacja miała być gotowa w ciągu kilku dni. Buty kupiłyśmy w sklepie obok.

- Ale zanim się rozkręcimy ten wieczór - zaczęła Celine z uśmiechem odkładając swój kieliszek. - Najpierw chciałabym ci coś dać.

Blondynka wyszła z pokoju, po chwili wracając z niedużym, podłużnym, białym pudełeczkiem. Podała mi je, kładąc czule swoją dłoń na moim ramieniu. Spojrzałam na nią niepewnie i także odłożyłam swój kieliszek. Wzięłam pudełeczko, ostrożnie je otwierając. Pod pokrywką kryła się stela z jasnego kryształu. Zamknięte w nim cząstki admasu błyszczały, gdy przechodziło przez nie światło. Wokół steli wiła się także admasowa liana z małymi, wyrzeźbionymi listkami.

Przełknęłam ślinę.

- To była moja ślubna stela. To rodzinna pamiątka. Stephen też ma taką, ale ciut inną - wytłumaczyła Celine, kciukiem lekko gładząc moje ramie.

- Jest przepiękna - powiedziałam, nie mogąc się napatrzeć na tak wspaniałe dzieło.

- Teraz jest twoja.

- Co?! - Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Zaczęłam kręcić głową. Chciałam oddać jej pudełko, ale nie ustąpiła.

- Jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Teraz twoja kolej jej użyć. Przekażesz ją swojej córce lub synowej, a one swojej - powiedziała i mnie przytuliła. Zaczęła gładzić moją głowę matczynym gestem. 

Myślałam, że moment, w którym poczułam, że naprawdę mnie zaakceptowali, nastąpił w Sali Anioła, gdy razem z Jace'm ogłosiliśmy nasze zaręczyny. Myliłam się. Ten moment był w tej chwili    w chwili, kiedy Celine oddała w moje ręce cząstkę rodu, do którego miałam dołączyć.



4 komentarze:

  1. Świetny rozdział: )

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno mnie tu nie było i powoli nadrabiam zaległości, ale muszę przyznać - rozdziały jak zawsze świetne nie ważne czy długie czy krótkie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No wiesz jak mogłaś ja nadal się nie zgadzam ze śmiercią Issabel i Paula. Nie wiem jak ale masz ich przywrócić do życia. Rozumiesz??? To takie okrutne i smutne.
    Czekam na następny.
    G&G
    Ps. Dawno nie komentowałam,ale jestem ze wszystkim na bieżąco.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tyle lat... Tyle wytrwałości... Jesteś niesamowita, jestem zdumiony, że ten blog po taki czasie nadal żyje! Płakać aż się chce...

    OdpowiedzUsuń

Czytasz? Pamiętaj zostawić po sobie ślad ;3