czwartek, 31 grudnia 2015

Happy New Year!!!

Chciałabym wam wszystkim życzyć
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!

Mam nadzieję, że nowy rok będzie lepszy niż poprzedni i, że spełnią się wszystkie wasze noworoczne postanowienia i inne życzenia!

O prócz tego, chciałabym wam życzyć... wszystkiego co najlepsze!!!!!!


piątek, 25 grudnia 2015

Rozdział 7 Nowe Uczucia

◊ Clary 


- Kogo? - spytałam.

Zaczęła podchodzić do mnie wolnym krokiem ze sztyletem, który trzymała w obu dłoniach, jakby był niezwykle cenny. Jej hipnotyzujące, jasno-zielone oczy, jak u węża, wpatrywały się we mnie.

- Hodge'a Starkweather'a. - szepnęła. Stała tak blisko mnie, że mogłam poczuć jej zimny oddech. - Jest zagrożeniem dla nas i naszego planu.

- Co? - zmarszczyłam brwi.

- Twój ojciec jest i był mądry... ale za młodości był również niezmiernie ogromnym głupcem. Bo widzisz, Clary, Hodge jest byłym parabatai twojego ojca. W czasach, kiedy byli dla siebie jak bracia, tak się też zachowywali. Trenowali razem, polowali... a nawet wyznawali swoje najskrytsze sekrety. Nawet ten dotyczący ciebie i mnie.

- On wie?! - wytrzeszczyłam oczy, marszcząc brwi. Cofnęłam się o krok, czując jak rośnie we mnie złość.

- Niestety. - westchnęła brunetka. - Myślał, że Valentine odpuścił sobie to wszystko, gdy Clave wsadziło go do więzienia na parę miesięcy i wychłostało za planowanie wybicia podziemnych i za kradzież kielicha.

Doskonale to zapamiętałam. Jonathan i Seraphina opowiadali mi zawsze wieczorami, jak to wszystko wyglądało. Oni już byli na świecie, gdy Krąg jeszcze istniał, a nawet byli świadkami jego upadku i kary wymierzonej naszemu ojcu przez Clave. Mimo to Valentine się nie załamał i nie poddał, bo zależało mu na naszej rodzinie i wiedział, że dzięki mnie i podpisanemu paktowi z Lilith, jeszcze się zemści i zyska nieopisaną władzę. Wiedział, że jeszcze wybije podziemnych, a przyziemnych zmusi do oddawania pokłonów jemu, Lilith i wszystkim pozostałym z krwi Gwiazdy Porannej, czyli krwi Morgensternów.

- Clary, on wie kim jesteś ty, twoje rodzeństwo i ja. Musisz go zabić jak najszybciej. - oznajmiła i ponownie się do mnie zbliżyła, aby ująć moją dłoń i wsadzić do niej zimną rękojeść sztyletu. Następnie nachyliła się i wysyczała cicho wprost do mojego ucha:

- Tym sztyletem zabiłam wszystkich, którzy byli zagrożeniem dla mojego życia lub moich bliskich. Teraz nadszedł czas, abyś użyła go ty. - Jej chłodna dłoń zacisnęła się lekko na moim nadgarstku ze sztyletem, który zaczęła unosić. Ustawiła go tak, że moja ręka zatrzymała się z bronią wycelowaną w miejsce tuż nad jej sercem. - Spraw, aby ten sztylet znalazł się w środku jego serca i, aby ono już nigdy nie zabiło.

- Dobrze. - powiedziałam ledwo słyszalnie, opuszczając broń.

- Dziękuję ci, moja córko. - szepnęła i ujęła moją twarz w swoje dłonie. Nachyliła się i trzymając zamknięte powieki, złożyła na moim czole długi pocałunek. Był identyczny jak te, którymi mnie obdarzała od maleńkości.  - Sama bym się tym zajęła, ale jak dobrze wiesz, nie mam teraz na to czasu. Jako nauczycielka łaciny muszę prowadzić lekcje i stawiać się na zebraniach nauczycielskich.

- Wiem i rozumiem. Ale spokojnie - uśmiechnęłam się dumnie - Hodge będzie martwy, zanim zajdzie słońce.

Lilith uśmiechnęła się na moje słowa.

- Świetnie, a teraz idź na obiad. Za piętnaście minut i tak widzimy się na lekcjach.


***

W jadalni jak zwykle było tłoczno. Nie byłam głodna, dlatego wzrokiem zaczęłam szukać stolika, przy którym siedziała Isabelle z Jace'm i pozostałymi. Ruszyłam w ich stronę, dostrzegając ich przy stoliku w rogu sali.

- Clary! - zawołała brunetka, kiedy byłam już kilka kroków od nich. - Siadaj, właśnie mówiłam o twoich językowych zdolnościach!

No proszę... jestem tematem rozmów. Oczywiście nie, żebym miała pretensje...

Usiadłam na wolnym krześle    które już ktoś musiał dla mnie przyszykować    między Isabelle a Jace'm. Oparłam się wygodnie, na powitanie mrucząc ciche "Hej". Annabeth odpowiedziała mi uśmiechem, Colton też, ale jego uśmiech w porównaniu do uśmiechu dziewczyny, był wymuszony. Czułam, że relacje między mną, a nim nie będą pozytywne.

- Clary. - powiedział Jace i podał mi mały kluczyk, który zapewne należał do jego szafki.

- Dzięki.

- My się chyba jeszcze nie znamy, jestem Paul. - chłopak o brązowych włosach i figurze szczuplejszej od Coltona, wyciągnął do mnie rękę z miłym uśmiechem. Odwzajemniłam gest.

- Clary.

- Więc, Clary, Isabelle mówiła, że umiesz mówić w wielu językach. To prawda? - odezwał się brunet podobny do Isabelle. To musiał być Alec.

- Może nie w wielu, ale w kilku...

- Oj, nie bądź taka skromna! - przerwała mi brunetka, dając sójkę w bok. - Ona opanowała łacinę, węgierski, hiszpański, włoski, francuski, niemiecki, koreański, arabski i kilka rodzajów greki!

- Mówiłam już, że żartowałam z arabskim, a po koreańsku tylko dukam! - przypomniałam. Kiedy spojrzałam na pozostałych, ich wzrok był utkwiony we mnie. Patrzyli na mnie zamurowani z rozdziawionymi ustami.

- Mimo to! Dziewczyno, znasz ponad siedem języków! Jak to możliwe?!

- A jak to możliwe, że wy umiecie mówić po łacinie? - odpowiedziałam jej pytaniem na pytanie.

- Bo to obowiązkowe...

- W moim domu, te języki też były obowiązkowe. Nie miałam nic do gadania. - wytłumaczyłam i była to prawda. - Mojemu ojcu zależało na umiejętnościach fizycznych, a mojej matce na psychicznych. Tak naprawdę, to obydwoje wymagali, abym potrafiła się porozumieć w co najmniej pięciu językach. Nie było łatwo, ale jakoś sobie poradziłam.

- Dobra - odchrząknęła Annabeth. - muszę przyznać, że jesteś najbardziej utalentowaną osobą, jaką w życiu spotkałam.

- Dziękuję, ale... - nie dokończyłam, bo przed moim nosem wylądowała śnieżno biała koperta, którą rzuciła osoba stojąca za mną. Odwróciłam głowę, natykając się na zaniepokojoną twarz Seraphiny. - Co się stało? - spytałam.

- On chce to kontynuować. Złamał obietnice. - powiedziała i odeszła szybkim krokiem.

Musiałam się zastanowić, o co mogło chodzić Seraphinie. Musi to być naprawdę poważna sprawa, skoro odważyła się ze mną rozmawiać o takim temacie wśród wszystkich.

- Clary... - zaczęła niepewnie Isabelle, ale ja już wzięłam kopertę do rąk, będąc pewną, że jej zawartość będzie odpowiedzią na moje pytania. I tak jak myślałam... W środku koperty znalazłam zwinięty, skórzany paseczek, który kończył się małym, zakrwawionym, metalowym haczykiem. Paseczek był jednym z wielu pasków, które były częścią dobrze mi znanego bicza. Zamknęłam oczy, przypominając sobie chwile, w których koniec haczyka zatapiał się w mojej skórze. Te wspomnienia były tak silne i realne, że nie mogłam się nie skrzywić na wspomnienie o tamtych torturach, jakie zadawano mi i mojemu rodzeństwu od najmłodszych lat.

- Clary - szepnęła Isabelle, przysuwając krzesło bliżej mojego. - co to jest? - Dziewczyna wzięła rzecz, zaczynając ją dotykać i oglądać. Mimo, iż nadal wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w kopertę na stole, dostrzegłam kącikiem oka, jak palce brunetki brudzą się na czerwono, kiedy dotknęły haczyka. Zanim dziewczyna zdążyła zapytać czym jest ciecz, odpowiedziałam jej zgodnie z prawdą:

- To krew.

Isabelle z sykiem upuściła skórzany pasek z powrotem na stół. Zaczęła wycierać ręce w chusteczkę. Ja tym czasem wzięłam rzecz i zaczęłam się nią bawić, obracając w różne strony.

- O-oczym ty mówisz? Czyja krew?

- Nie wiem. - wzruszyłam ramionami. 

Przed obecnym zadaniem, Valentine obiecał mi i mojemu rodzeństwu, że po wykonaniu go, skończy z brutalną dyscypliną, chyba że coś zepsujemy... Niestety złamał słowo. Dał mi to do zrozumienia, po przez ten list. Co by się nie wydarzyło, on będzie to kontynuował. Zawsze.

Zebrałam się na odwagę i podniosłam wzrok, wiedząc, że niektóre szczegóły z całej prawdy będę musiała zmienić. - To jeden z pasków od bicza.

- Bicza? - Jace zmarszczył brwi. - Jakiego bicza? I kto ci to przysłał?

- A jak myślisz?! - naskoczyłam na niego. Nie dałam rady tłumaczyć im wszystkiego ze spokojem. Nikt by nie dał rady. Nie jeżeli by przeszedł przez to samo co ja. Mimo, iż rozumiałam, dlaczego ojciec nas bił tak dotkliwie, nie było mi łatwo o tym mówić. Dzięki tym dyscypliną osiągnęłam sukces, stając się odporniejsza na ból... ale to co musiałam przeżyć zanim to osiągnęłam... nie dało się wytłumaczyć słowami. - To Valentine mi to przysłał!

- Ale dlaczego? - spytał spokojnie Alec. - Co mu to da?

Przełknęłam ślinę.

- Świadomość, że w mojej głowie odtworzą się wspomnienia z domu. Świadomość, że ja, Seraphina i Jonathan wiemy, że nadal jesteśmy jego dziećmi, a on naszym ojcem.

- To nie ma sensu. - stwierdziła niebieskooka, kręcąc głową. - Gdyby chciał wywołać w tobie jakieś wspomnienia, to równie dobrze mógł ci wysłać coś innego. Dlaczego akurat - ściszyła głos i się nachyliła - kawałek bicza? W dodatku zakrwawiony?

Ponownie spojrzałam na skórzany pasek i odpowiedziałam zgodnie z prawdą:

- Bo chciał wywołać we mnie konkretne wspomnienia. - szepnęłam, a w mojej głowie rozległ się świst przecinającego powietrze bicza, płacz młodszej Seraphiny, krzyk małego Jonathana i mój przyśpieszony, drżący oddech. - Udało mu się.

- Na Anioła. - szepnęła brunetka, kładąc mi swoją dłoń na plecach, jakby mi chciała dodać otuchy. - On was bił TYM? - Na ostatnie słowo dała nacisk, a jej palec wskazał na pasek zakończony haczykiem, który do tej pory spoczywał w moich dłoniach.

- Tak. - odpowiedziałam krótko i spojrzałam na zegar, znajdujący się na jednej ze ścian. - Lekcja się zaraz zaczyna. - poinformowałam, chcąc zakończyć dany temat. Nie chciałam się otwierać przed ledwo poznanymi ludźmi. Chciałam swoje przeżycia i traumy zachować dla siebie. Wydarzenia w posiadłości Morgensternów muszą zostać tylko pomiędzy mną i moim rodzeństwem. Kropka. Nie przyjechałam do instytutu, aby szukać kogoś do wyżalenia się. Jestem tutaj w konkretnej sprawie... Aczkolwiek, kiedy przyznałam się komuś do tego, że byłam bita, zrobiło mi się... NIE! Zastanów się, Clarisso, co by powiedział ci ojciec, gdyby wiedział o twoich myślach! Powiedziałby, tym samym chłostając twoje plecy, że miłość, dobro, ulga, a przede wszystkim współczucie to obraza dla ciebie! Bo są to uczucia, które mydlą oczy i niszczą od środka!

- O nie, po tym co się właśnie stało, nie dam rady się skupić na łacinie. Nie wiem, jak wy, ale ja zrywam się z lekcji. - oznajmiła Isabelle i spojrzała na wszystkich znacząco. Nikt się dołączył, dlatego brunetka prychnęła. - Och, to dopiero pierwszy dzień! Nic nam nie zrobią! Dajcie spokój i wybierzmy się gdzieś! Plaża, las, zakupy... No dalej! - ponagliła ich, patrząc na nich błagalnie.

- Izzy - westchnął Alec, patrząc na nią z poirytowaniem - nie sądzisz, że jesteśmy już na to za starzy?

- Jak możesz tak mówić?! - uniosła się. - Nie widzieliśmy się wszyscy prawie całe wakacje! Jesteśmy drużyną! Po za tym, mamy dwie nowe, utalentowane nowicjuszki! Trzeba to uczcić!


***

Dowiedziałam się kolejnej ważnej rzeczy    w całej grupce, to Isabelle ma ostatnie zdanie. Właśnie odbywała się lekcja łaciny, a ja szykowałam się w swoim pokoju na plażę. Zgodziłam się, choć niechętnie. Ale uznałam, że im więcej czasu z nimi spędzę, tym lepiej ich poznam, a to oznaczało więcej informacji.

Inni wyruszyli w drogę jakieś pół-godziny temu. Poinformowałam ich, że dojdę później, bo muszę załatwić kilka spraw... z Hodge'm.

Włosy spięłam szybko w kitkę, a na siebie zarzuciłam - które Seraphina podstępem musiała mi włożyć do walizki - zielone bikini. Na to założyłam letnią sukienkę w tym samym kolorze. Brązowe, niskie koturny i torebka z jednym sztyletem, ręcznikiem i stelą, którą użyłam, aby założyć na siebie świeży znak... maskujący moje poharatane plecy i ramiona, które były pełne ran i blizn.

Gotowa wyszłam, kierując się na piętro, gdzie znajdowały się pokoje nauczycieli. Zatrzymałam się przed drzwiami z tabliczką z jego imieniem. Musiał być w środku, bo podobno wziął sobie wolne na jakiś czas. Idealnie się składało.

Zapukałam kilka razy. Już po chwili mężczyzna stanął w drzwiach. Na mój widok niemal podskoczył ze strachu.

- Och... Clarisso, wystraszyłaś mnie. Przepraszam... - wydukał i odchrząknął. - O co chodzi?

Uśmiechnęłam się lekko i sama się wepchnęłam do środka. Rozejrzałam się i stwierdziłam, że jego pokój był niemal identyczny, jak Lilith. Usadowiłam się więc wygodnie na fotelu, które stało obok łóżka. Nie chciałam go od razu zabijać... o nie... Najpierw trochę sobie z nim pogadam.

- Clarisso... - zaczął po zamknięciu drzwi.

- Ojciec naprawdę się na tobie zawiódł, kiedy go zostawiłeś na pastwę losu Clave. - oznajmiłam i wyciągnęłam sztylet z torebki, zaczynając się nim bawić. Leniwie przenosiłam wzrok z broni na niego i na odwrót. Stał sztywno i patrzył na mnie ze strachem w oczach. Wiedział o mnie... a także o tym, do czego jestem zdolna.

- Ja nie wiem, o czym ty mówisz. - starał się zachować poważny ton, ale drżenie jego głosu wyraźnie go zdradzało.

- Nie rób z siebie idioty, Hodge. Wiem o tobie wszystko. - syknęłam, wstając i zostawiając torebkę na fotelu. Powoli zaczęłam podchodzić do mężczyzny, zaś on cofać. - Wiem, że zdradziłeś mojego ojca. Wiem, że nie obchodziło cię to, że był twoim parabatai. Że potrzebował twojej pomocy, a ty go zostawiłeś, jak pieprzony tchórz, byleby uniknąć kary wymierzonej przez Clave! - oznajmiłam, wyciągając sztylet z ozdobnej pochwy. Trzymając broń za rękojeść, zaczęłam nią obracać. - Powiedz mi, Hodge'u Starkweather - Mężczyzna natknął się na ścianę. Wiedząc, że nie ma dokąd uciec, wbił w nią paznokcie. O tak, wiedział co go czeka.

- Clarisso, błagam cię...

- Na kolana. - rozkazałam, przykładając ostry czubek sztyletu do jego piersi. Po trzęsącej się lekko broni, zrozumiałam, jak bardzo musiało mu bić serce ze strachu. Kiedy powoli zaczął się osuwać na kolana, dostrzegłam na jego czole spływające kropelki potu.

- Jeżeli mam umrzeć, to chociaż na stojąco... błagam.

- Lubię jak błagasz. - mruknęłam, mrużąc oczy. Popatrzyłam na niego z góry, kiedy on tym czasem trzymał kurczowo zaciśnięte powieki. - Ale tylko prawdziwi wojownicy umierają na stojąco... a ty do nich nie należysz. Jesteś tchórzem. - Zaśmiałam się na koniec, widząc łzy spływające po jego policzkach. - Nie rób z siebie ofermy, Hodge. Zachowałbyś resztki godności w ostatnich chwilach. 

- Jakiej godności?! - syknął, odważając się w końcu na mnie spojrzeć. - Nie pozwalasz mi nawet stanąć na własnych nogach! Jesteś potworem! Zupełnie jak i twój ojciec i Lilith! Nie żałuję, że go zostawiłem! Ta chłosta dobrze mu... - Zamrugałam kilka razy, orientując się, że sztylet przebił jego serce, a ja nadal starałam się go wepchnąć jeszcze głębiej, drugą rękę trzymając zaciśniętą na jego włosach, aby jego ciało nie opadło jeszcze na ziemie.

Słysząc po kilku sekundach jego stęknięcie, które wydobyło się z jego gardła, puściłam go i wyciągnęłam sztylet, wypuszczając drżący oddech. Jego ciało, niczym kukła, opadło bezwładnie na podłogę.


***

Po umyciu rąk i sztyletu, skierowałam się na korytarz. Kiedy doszła do schodów i miałam po nich zejść na dół, usłyszałam nagle... piękne dźwięki, dobiegające z góry. Melodia była dość niewyraźna, dlatego, aby móc usłyszeć ją lepiej, poszłam za jej głosem. Zaczęłam wchodzić na górę po drugich schodach, ciągle nasłuchując. Im bliżej byłam, tym głośniejsze i wyraźniejsze dźwięki były, aż w końcu dźwięki ułożyły się w jedną, płynną melodię.

W końcu dotarłam na sam szczyt schodów, ale o dziwo zamiast kolejnego korytarza pełnego drzwi do różnych pokoi, był tylko krótki korytarz. Miał on może kilka metrów. Po obu ścianach było po jednym oknie, z którego było widać jeszcze więcej niż z gabinetu Maryse. Po prawej stronie była jeszcze drabina, która prawdopodobnie prowadziła na sam szczyt instytutu, czyli na strych.

Na samym końcu korytarza, znajdowały się podwójne, brązowe, rozsuwane drzwi. To zza nich dobiegała melodia. Wiedziałam, że powinnam iść na plażę, ale ten dźwięk był niemal jak magnes... jak głos syren, które podobno kiedyś wabiły swoim śpiewem marynarzy.

Złapałam za klamkę drzwi, powoli je rozsuwając. Znalazłam się w pomieszczeniu... a właściwie ogrodzie lub szklarni, która była pełna najróżniejszych roślin, krzewów i kwiatów. W niektórych miejscach dostrzegłam nawet coś w stylu stawów i oczek wodnych z mostkami i ławkami lub bez. Sufit był zrobiony ze szkła, przez które wpadały promienie słoneczne. Wszystko wyglądało naprawdę przepięknie. 

Ruszyłam wzdłuż kamiennej ścieżki, wdychając ten cudownie mi znany zapach. Zapach domu, czyli Idrisu. Nasz ogród w Alicante miał identyczny zapach i Jocelyn wyhodowała w nim różnego rodzaju rośliny, które rosną wyłącznie w Idrisie. O dziwo w tym pomieszczeniu również takie były.

Na samą myśl o domu, dziwnie się poczułam. Chociaż jestem w Nowym Jorku dopiero jakieś kilka dni, to już się stęskniłam za porannymi, konnymi wyścigami z Seraphiną i Jonathanem.

Powracając do nasłuchiwania melodii, po kilku chwilach kamienna ścieżka doprowadziła mnie do niedużego, drewnianego podestu z dwoma schodkami. Maleńka budowla miała w rogach małe lampki ogrodowe, które musiały pięknie oświetlać całą "scenę".

Na podeście stał czarny fortepian z ławeczką do grania, a na niej dziewczynka, machająca nogami i kiwająca się na boki z uśmiechem do melodii, którą grały palce Jace'a.

Miałam wrażenie, że część mnie zasypia, a budzi się inna. Była mi zupełnie obca... Ta część sprawiła, że dostrzegłam coś więcej niż tylko chłopaka i dziewczynkę. Mogłam zobaczyć magiczną chwilę, którą tworzyli razem na tle kwiatów, w objęciach pięknej melodii.

"Nie jesteś warta piękna, które cię otacza" usłyszałam głos w swojej głowie i nagle poczułam kolejne, nowe dla mnie uczucie... smutek.

- Clary? - Zamrugałam kilka razy, słysząc swoje imię. Ocknęłam się z zamyślenia, orientując się, że melodia fortepianu ucichła, a Jace i dziewczynka patrzą się na mnie zaskoczeni moją obecnością.

Nie rumienie się, nie rumienie się, nie rumienie...

"Za późno" powiedziała moja podświadomość.

czwartek, 24 grudnia 2015

★ ❤ ★ Wesołych Świąt ★ ❤ ★



 Chciałabym wam wszystkim życzyć wesołych, ciepłych i pogodnych świąt! Dużo prezentów, miłych wyjazdów i chwil spędzonych z najbliższymi! Mam nadzieję, że tam, gdzie spędzacie te święta, pada biały puch, a w środku unosi się zapach pysznych potraw i pierniczków! 

★ WESOŁYCH ŚWIĄT 

★ MERRY CHRISTMAS 

★ HYVÄÄ JOULUA 

★ FELIX DIES NATIVITATIS 

piątek, 18 grudnia 2015

Rozdział 6 Wybrana

◊ Clary 



Przez całą drogę szłam cicho. Isabelle obok mnie również trzymała język za zębami. Po prostu podążałyśmy za Celine. Kiedy dotarłyśmy do drzwi gabinetu, blondynka dała nam znak, abyśmy zaczekały chwilę na korytarzu. Następnie weszła i zamknęła za sobą drzwi. Będąc pewną, że kobieta nas nie usłyszy, pozwoliłam ciekawości robić swoje:

- Jesteś zaręczona z Jace'm?

Dziewczyna podniosła wzrok, który do tej pory trzymała wbity w podłogę.

- Nie, ale nasi rodzice myślą, że tak.

- Nie rozumiem. - zmarszczyłam brwi.

- Jeszcze zanim się urodziliśmy, zaplanowali nasze zaręczyny. Osobiście jestem temu wszystkiemu przeciwna i Jace także. Jest on dla mnie jak brat i zawsze tak będzie. Powiedzieliśmy im to, ale oni nadal wierzą, że ja i Jace się pokochamy, pobierzemy i założymy rodzinę.

- Zmuszą was do tego?

- Nie... chyba nie. Powoli zaczynają rozumieć, że do miłości nie da się zmusić.

Bo miłość nie istnieje, to tylko sztuczne uczucie, które nas niszczy, pomyślałam.

Isabelle westchnęła, ale po chwili na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech. Splotła ręce na piersi i zaczęła się bujać w przód i w tył.

- Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że przeskoczymy klasę! U siedemnasto-rocznych są właściwie wszyscy moi znajomi... no... prawie wszyscy. Paul i Alec są o rok starsi.

- Wiem, że u siedemnasto-rocznych jest Jace, Annabeth - imię dziewczyny wypowiedziałam powoli. - i Colton, prawda?

- Dokładnie, ale podobno siedemnasto i osiemnasto-roczni mają wspólną plastykę, więc spotkamy się z Paulem i Alec'em. - uśmiechnęła się pogodnie. W tym samym czasie drzwi do gabinetu się otworzyły i stanęła w nich Celine z identycznym wyrazem twarzy co Isabelle.

- Wejdźcie, proszę. - odsunęła się, aby nas przepuścić. Weszłam pierwsza, zapoznając się z pomieszczeniem, w którym byłam ostatniej nocy. Wydawało się teraz o wiele większe, niż kiedy byłam tutaj ostatnim razem. Ale to pewnie przez to, że teraz panowało tutaj jasne oświetlenie    duży żyrandol rzucał światło na wysoką odległość, oświetlając po drodze stare zbiory książek, mieszczące się na kilkupiętrowych regałach. Lecz najbardziej mnie oślepiały promienie słoneczne, wpadające przez trzy, ogromne okna na wprost. Widok na Nowy Jork był przepiękny.

Razem z Isabelle stanęłyśmy przed biurkiem, które stało kilka metrów od okien. Za meblem siedziała Maryse. Tym razem była ubrana w czarną koszulę i jeansy. Jej włosy były rozpuszczone, a na twarzy miała lekki makijaż. Widząc nas, uśmiechnęła się lekko.

- Dzień dobry, dziewczęta.

Obydwie odpowiedziałyśmy jej cichym mruknięciem. Kątem oka dostrzegłam, jak Celine siada na jednej z kanap przed kominkiem i nas obserwuje.

- Celine przestawiła mi już waszą sytuację, ale chciałabym jeszcze z wami porozmawiać. Usiądziemy? - wstała i tupiąc obcasami koturnów, skierowała się w stronę blondynki. Usiadła obok niej, a nam wskazała miejsce na przeciwko. Usiadłam na brązowej kanapie, która była w stylu chesterfield. Przede mną znajdował się stolik do kawy z tego samego ciemnego drewna, co kanapa i reszta mebli.

Maryse westchnęła. Mogłam się założyć, że zapowiada się na długą rozmowę, dlatego też oparłam się wygodnie o oparcie i słuchałam.

- Podjęłam decyzję i jestem na tak, jeśli chodzi o przeniesienie was do starszej grupy... - oznajmiła, ale zanim mogła wyjaśnić więcej, Isabelle wyprostowała się i klasnęła w dłonie, piszcząc. - ALE, zrobiłam to z wielu, ważnych powodów.

- Mianowicie? - spytałam.

- Wiem, co zrobiłaś na treningu. Musisz mieć naprawdę wielki talent, Clary... - nie wytrzymałam. Skąd one znają moje przezwisko?! Wszyscy zawsze zwracali się do mnie pełnym imieniem, tylko Jocelyn i Lilith mówiły zdrobnieniem, nikt inny!

- Dobra, skąd znacie moje zdrobnienie? - przerwałam jej gniewnym tonem.

- Wiedziałyśmy o tobie jeszcze zanim się urodziłaś. - wtrąciła Celine z lekkim uśmiechem. - Ja, Maryse i Jocelyn byłyśmy przyjaciółkami o silnych więzach. Chodziłyśmy razem do akademii.

- To prawda. - Maryse przytaknęła. - Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Zwierzałyśmy się, wyjawiałyśmy sekrety... - Obie kobiety uśmiechnęły się, jak na miłe wspomnienie, lecz uśmiech znikł tak szybko, jak się pojawił.

- Wracając do przeniesienia mnie do starszej grupy. - wróciłam do prawidłowego tematu.

- Oczywiście - Maryse odchrząknęła. - cóż, zgadzam się. Przeskoczycie klasę. Macie wystarczającą wiedzę i talent... poza tym, nie chcę, abyście się uczyły więcej o Kręgu. Jestem pewna, że o tym też już wiecie wystarczająco.

Na potwierdzenie pokiwałyśmy głowami.

- Dobrze więc, ponieważ muszę zmienić kilka rzeczy w waszych i nauczycielskich dokumentach, plan lekcji dostaniecie dopiero za kilka dni. Tym czasem proponuję, abyście miały wspólne szafki z kimś z siedemnasto-rocznych. Może Jace, Annabeth lub Colton? Wspólnie będziecie korzystać z ich książek. Obiecuję, że to potrwa tylko kilka dni. Potem otrzymacie własne książki i plany zajęć. To wszystko. Możecie iść, o ile się nie mylę właśnie zaczęła historii.

- Spóźniłam się! - przejęła się Celine, stając na równe nogi. - Chodźcie, dziewczęta...

- Wy idźcie, chciałabym jeszcze chwilę porozmawiać z Clary. - powiedziała Maryse z lekkim uśmiechem i kiwnęła głową do blondynki. Celine odwzajemniła gest i razem z Isabelle skierowały się do drzwi. Niechętnie zostałam sama z kobietą. Wciąż siedząc, podniosłam wzrok, natykając się na jej niebieskie oczy, w których nadal kryło się współczucie. Powoli zaczęło mnie to denerwować.

- O co chodzi? - spytałam niewzruszonym głosem.

- Kiedy dowiedziałam się, że ty i twoje rodzeństwo będziecie się uczyć w instytucie - wstała i podeszła do biurka, zaczynając przeglądać różne papiery. - naprawdę byłam zaskoczona.

- Nasze nazwisko jest, aż tak znane?

- Owszem, i nawet nie wiesz jak bardzo.

Właśnie, że wiem.

- To źle?

- Dla niektórych tak, a dla niektórych nie. Musisz wiedzieć, że długo się wahałam przed podpisaniem zgody, aby was przyjąć. Miałam nawet odmówić.

- Dlaczego pani zmieniła zdanie? - spytałam, również wstając. Przyciskając teczkę mocno do piersi, zaczęłam powoli podchodzić do biurka.

- Bo uświadomiłam sobie, że wcale nie musicie być tacy jak wasz ojciec. Doskonale wiedziałam, i nadal wiem, że macie w sobie również część swojej matki.

- Tylko tyle?

- Nie, nawet gdybym odmówiła, byłby problemy.

- Dlaczego?

- Z dwóch powodów: pierwszy, instytut ma obowiązek zapewnić schronienie każdemu Nocnemu Łowcy, który oto poprosi.

- A drugi? - spytałam, wpatrując się w bardzo interesujący punkt, którym była podłoga.

- Nocny Łowca, który ma ukończone dwanaście lat ma prawo i obowiązek rozpocząć szkolenie. Dlatego, gdybym odmówiła, Clave i ja nie mielibyśmy odpowiednich powodów i uzasadnień, dlaczego mielibyście się tutaj nie uczyć.

- Bo gdyby pani powiedziała, że nie możemy się uczyć, dlatego bo mamy takie nazwisko, a nie inne, wyszłaby pani po prostu na chamską. - stwierdziłam, choć brzmiało to bardziej, jakbym mówiła sama do siebie.

Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, jak to musiało zabrzmieć. Szybko podniosłam wzrok na Maryse, która wpatrywała się we mnie rozbawioną miną.

- Przepraszam - powiedziałam szybko. - głośno myślę.

- Nic nie szkodzi, masz rację. - kiwnęła głową z uśmiechem, lecz już po chwili ponownie spoważniała. - Tak czy siak, nie żałuję, że mogę gościć pod swoim dachem taką uczennicę jak ty, Clary. Jesteś tutaj zaledwie dzień, a już pokazałaś na co cię stać.

Przed oczami stanęła mi chwila, gdy powaliłam Jace'a i Coltona na ziemię, a cała sala - w tym nauczyciel - patrzyła na mnie z rozdziawionymi ustami.

W odpowiedzi posłałam kobiecie lekki uśmiech, z którego jednak wyszedł grymas.

- To wszystko? - spytałam, błagając w duchu, aby w końcu mnie wypuściła.

- Tak, dziękuję.

Rozplotłam ręce, pozwalając im wisieć wzdłuż ciała. Zrozumiałam jednak, jak bardzo mi zdrętwiały od mocnego uścisku. Naprawdę musiałam się wysilić, aby utrzymać w dłoni teczkę, nacisnąć klamkę i wydostać się z pomieszczenia. Kiedy tak się stało, a ja ponownie znalazłam się na korytarzu, miałam wrażenie, jakbym dopiero co wydostała się z dusznej klatki.

Brawo, Clarisso Morgenstern. Pobiłaś nowy rekord, wypowiadając tylko jedno nie miłe zdanie w czasie kilkuminutowej rozmowy.

Zanim wróciło mi czucie w rękach, musiało minąć kilka chwil. Dopiero wtedy ruszyłam w stronę klasy od historii. Byłam z siebie dumna, że nie zabłądziłam.

Cicho weszłam do środka, starając się nie zwracać na siebie jakiejkolwiek uwagi. Prawie się udało, bo głowę odwrócili tylko uczniowie siedzący najwyżej i najbliżej drzwi, czyli ci w ławkach w ostatnim rzędzie.

Nerwowo zaczęłam szukać wolnego miejsca, błagając los, abym nie musiała iść siedzieć na sam przód. Dostrzegając po kilku sekundach machającą do mnie dłoń Isabelle, poczułam się jak w niebie. Siedziała na tym samym miejscu co poprzednio. Zaczęłam iść w jej stronę, lecz widząc kto siedzi na moim miejscu, stanęłam jak wryta.

Jace pomachał do mnie palcami ze złośliwym uśmieszkiem na ustach. Zacisnęłam usta w wąską kreskę i ruszyłam ponownie. Stanęłam obok niego, szukając wolnego miejsca obok...

- Jak chcesz, zawsze możesz mi usiąść na kolanach. - szepnął i mrugnął do mnie. Poczułam jak się rumie... CO?! NIE! NIE! NIE! NIE! JA SIĘ NIGDY NIE RUMIENIE!

- Chciałbyś. - mruknęłam i nagle dostrzegłam wolne miejsce obok dziewczyny siedzącej obok Isabelle. Z westchnieniem podeszłam do krzesła i je odsunęłam, siadając na nim. Odwróciłam głowę w stronę dziewczyny, która siedziała między mną a Isabelle. Ona też spojrzała na mnie swoimi dużymi niebieskimi oczami z lekkim uśmiechem na twarzy.

- Annabeth, kuzynka Lightwoodów. - powiedziała cicho, wyciągając do mnie dłoń pod blatem. Ujęłam ją.

- Clary. - odwzajemniłam lekki uśmiech.

- A nie mówiłam, że się polubicie? - wtrąciła brunetka, pochylając głowę w naszym kierunku.

- Isabelle! - rozległ się karcący głos Celine. Speszona dziewczyna ponownie wyprostowała się na swoim miejscu, mrucząc ciche "przepraszam". Z Annabeth wymieniłyśmy rozbawione miny.

- I znów się widzimy... - usłyszałam cichy szept obok lewego ucha. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, kto siedzi po mojej lewej stronie...

- Colton Wayland. - przedstawił się, wyciągając do mnie dłoń pod blatem w ten sam sposób co przed chwilą Annabeth, tyle że jego wzrok cały czas spoczywał na Celine. Podążając za jego wzrokiem, uścisnęłam lekko jego dłoń.

- Clary Morgenstern.

Do końca lekcji przerabialiśmy temat nijakiego Axela Mortmaina, który w roku 1878 zaplanował masę mechanicznych maszyn. Chciałam robić notatki, ale przypomniałam sobie, że teczkę z moimi rzeczami zapomniałam w gabinecie Maryse, dlatego też po prostu słuchałam.


***


- To wszystko na dzisiaj. Ponieważ to dopiero pierwsza lekcja w tym roku, nic wam nie zadaję. Możecie iść. - oznajmiła Celine, a na jej słowa wszyscy stanęli na równe nogi i zaczęli się pakować.

- Clary - Spojrzałam na Isabelle. - wiesz już z kim będziesz dzieliła szafkę?

- Yyy... jeszcze nie, ale...

- Dlaczego miałybyście dzielić z kimś szafkę? - wtrącił Jace.

- Mama nam kazała, ponieważ plan lekcji dla siedemnasto-rocznych da nam dopiero za kilka dni. Tym czasem mamy dzielić z kimś z tej klasy szafkę, aby wiedzieć jaka będzie następna lekcja. Ja dzielę z Annabeth, idziemy?

Niebieskooka kiwnęła z uśmiechem głową, po czym obydwie skierowały się w kierunku drzwi.

- Możesz dzielić szafkę ze mną. - zaproponował Colton, kiedy zamykałam teczkę.

- Wcale nie. - zaprotestował blondyn i stanął przede mną tak, jakby chciał mnie osłonić przed czyimś ciosem. - Będzie dzieliła ze mną. Obiecałem, że jej pomogę i ją wprowadzę. Teraz jest jedną z nas, zapomniałeś? - na ostatnie słowa dostrzegłam, jak Jace patrzy ostrzegawczo na chłopaka.

- Pamiętam. - warknął w odpowiedzi Wayland i zanim odszedł szybkim krokiem, zmierzył mnie wzrokiem. W jego oczach kryło się pożądanie, ale... w inny sposób. Dlatego, kiedy odszedł, powoli stanęłam przed blondynem, mrużąc podejrzanie oczy.

- Co mu jest? - spytałam.

Jace odprowadzał chłopaka wzrokiem, ale już po chwili ponownie przeniósł go na mnie. Wpatrywałam się chwilę w płynne złoto jego oczu, które wydawało się być niesamowicie hipnotyzujące.

- Nic, idziemy? - spytał beznamiętnie i zanim zdążyłam odpowiedzieć, ruszył w kierunku drzwi. Ale ja jeszcze nie skończyłam. Szybkim krokiem ruszyłam zanim, przez korytarz. Dogoniłam go, choć musiałam niemal biec, ponieważ on był wyższy ode mnie co najmniej o głowę.

- Patrzyłeś na niego jak na morderce, to miało być nic? - na koniec jeszcze prychnęłam poirytowana... I w ułamku sekundy zostałam lekko, ale nagle i stanowczo popchnięta na szafki. Jego dłonie oparły się mocno - wnioskując po napiętych mięśniach - o szafki tuż po obu stronach mojej głowy. Jego twarz znajdowała się kilka centymetrów od mojej, wystarczająco blisko, abym mogła poczuć jego miętowy oddech i dostrzec siebie w jego złotych tęczówkach. Zapach świeżo wypalonych run i jakiegoś drogiego mydła był niemal pieszczotą dla mojego zmysłu węchu.

Mogłam go powalić na ziemię, odepchnąć, zdzielić w twarz, a nawet zabić, wbijając paznokcie w jego serce... ale nic nie zrobiłam. Coś w środku nakazywało mi stać nieruchomo i patrzeć na niego, wsłuchując się w mocne bicie serca, które obecnie niemal rozrywało mi pierś.

- Uwierz mi, Clary... czasami niewiedza czyni cię bezpieczniejszą w miejscu, w którym obecnie jesteś i ludzi, wśród których przebywasz. Dlatego bądź ostrożna. - oznajmił. Jego słowa nie były groźbą, ani nie zawierały złości lub irytacji, lecz ostrzeżenie. - Moja szafka ma numer sześćdziesiąt-dwa. Zapasowy kluczyk dam ci na następnej lekcji, czyli na łacinie. - I poszedł, nie oglądając się.

Musiała minąć długa chwila zanim odważyłam się poruszyć. Czułam się jakby, ktoś właśnie udowodnił, że zło czai się dosłownie za każdym zakrętem. Kompletnie odechciało mi się jeść. Potrzebowałam porozmawiać z kimś zaufanym...

Tak samo jak Jace, ruszyłam w przeciwną stronę, nie oglądając się za siebie na uczniów, którzy robili wszystko na odwrót    obserwowali mnie cały czas.

***

Rozglądając się na boki i upewniając się, że nikt mnie nie widzi, zapukałam kilka razy w drzwi identyczne jak od mojego pokoju.

Już po chwili usłyszałam dźwięk obcasów, uderzających o drewnianą podłogę. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich najważniejsza osoba w moim życiu, Lilith. Ubrana w czerwoną dzianinową sukienkę do kolan, tego samego koloru pantofle i srebrną biżuterię, uśmiechnęła się do mnie promiennie, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Przepuściła mnie i zamknęła za mną drzwi. Stanęłam po środku pokoju, który był urządzony w podobnym stylu co mój.

- Clary, córko moja, tak się cieszę, że cię widzę. - powiedziała kobieta, rozkładając ramiona.

- Wzajemnie, matko. - szepnęłam i podeszłam do niej, ściskając.

Zawsze, kiedy przy niej byłam, wiedziałam, że to przy niej jest moje miejsce. Była dla mnie wieloma osobami i rzeczami, których nie posiadałam lub nie miałam prawa posiadać. Mimo iż Valentine i Jocelyn dbali o mnie, to Lilith wychowywała i uczyła mnie najwięcej: uczyła mnie śmiertelnych trucizn, zaklęć, run, a także udzielała mi specjalnych treningów. Powierzała mi swoje sekrety, jak i wiedzę, którą posiadać mogą tylko nieliczni ludzie. Była dla mnie jak matka i przyjaciółka w jednej osobie. Mogłam jej się zwierzyć ze wszystkiego zawsze i o każdej porze.

- Znalazłaś już sejf? - spytała szeptem, chowając czarny kosmyk swojego włosa za ucho, kiedy się od niej odsunęłam.

- Jeszcze nie, ale nie długo go znajdę, obiecuję.

Brunetka z uśmiechem na ustach, pogładziła palcem mój policzek, po czym ujęła moją brodę.

- Nie musisz mi obiecywać. Nie podniosę na ciebie ręki, bo nie jestem jak twój ojciec, który potrzebuje za każdym razem zapewnienia, po przez obietnice, że wykonasz swoje zadanie. Wiem, że je wykonasz, nawet bez składania obietnic.

- Jak ty to robisz, że jesteś zawsze taka pewna? Widzisz przyszłość? - zaśmiałam się.

Kobieta mi zawtórowała i pokręciła głową.

- Nie, ale znam ciebie i twoje zdolności lepiej, niż ty sama... w końcu - jej dłoń powędrowała ponownie do mojego policzka, zaczynając go gładzić. - jesteśmy niemal takie same. Nie zapominaj, że tylko piętnaście procent twojej krwi należy do Jocelyn i Valentine'a, a cała reszta do mnie.

- Wiem. - szepnęłam, patrząc się w jej jasnozielone oczy. Miała racje, większość krwi, która płynęła w moich żyłach, należała do niej. Bo zanim Jocelyn zaszła ze mną i moim rodzeństwem w ciąże, Valentine zdecydował nie tylko pozbyć się wszystkich podziemnych, ale i przejąć władzę nad wszystkim i wszystkimi. Wezwał więc Lilith i zawarł z nią stały pakt. Lilith zgodziła się mu pomóc, ale wyjawiła mu swoje warunki: on i Jocelyn muszą spłodzić dziecko, które będzie odpowiednie, aby zostać jej najlepszą bronią i zasiąść razem z nią na tronie w Edomie. W zamian za dziedzica lub dziedziczkę, obiecała jemu i Jocelyn bezpieczeństwo i ważne stanowiska, które będą się równać z jej własną władzą. Lecz zanim dziecko się urodzi Valentine miał podawać Jocelyn do picia krew Lilith, bo dzięki tej krwi, dziecko będzie posiadać niespotykane umiejętności.

Tak też się stało. Valentine i Jocelyn chcieli mieć dzieci, więc im obojgu pasował cały układ. Najpierw był Jonathan, a potem Seraphina, lecz żadne z nich nie okazało się być wystarczająco odpowiednie, aby być godnym miejsca dziedzica Edomu, dlatego Lilith odebrała im nadmiar swojej krwi. Potem na świat przyszłam ja. Clarissa Adele Morgenstern. Dziewczyna, która jako niemowlę oczarowała Lilith, i która została mianowana jej bronią, a także następczynią tronu Edomu. Byłam wychowywana twardą ręką, trenowana i uczona do ostatniej kropli krwi i potu.

- Jesteś moim skarbem, Clary, pamiętaj... - powiedziała cicho i podeszła do komody, otwierając jedną z szuflad.

To zdanie słyszałam od tak dawna, jak sięga pamięć. Nie pamiętam, aby ktokolwiek powiedział do mnie "Kocham cię, Clary" lub "Moja kochana". Zawsze byłam: najlepsza, najdroższa lub tak jak właśnie powiedziała Lilith, byłam jej skarbem.

-... i dlatego, że jesteś moim skarbem i bronią, potrzebuję twojej pomocy. - oznajmiła.

- Jakiej? - spytałam.

- Kogoś się dla mnie pozbędziesz. - słowa wypowiedziała jak w transie, przyglądając się uważnie rzeczy, którą wyciągnęła z szuflady. Dopiero, kiedy się odwróciła w moją stronę, mogłam zobaczyć, co to było...




Błysk światła odbił się w trzymanym przez nią sztylecie, oślepiając mnie tak bardzo, że musiałam zamknąć oczy.












Nareszcie nowy rozdział! Jestem prze szczęśliwa! Dostałam nową ładowarkę, zaczęły mi się ferie i nareszcie udało mi się wstawić nowy rozdział, w którym wiem, że mało się działo i mógł nieco nudzić, za co przepraszam, bo wiem, że długo go oczekiwaliście! Mam jednak nadzieję, że mi to wybaczycie. Obiecuję, że następny rozdział pojawi się szybciej i nie będziecie musieli czekać na niego tak długo, jak na ten ;***

czwartek, 3 grudnia 2015

Rozdział 5 Sojusz

Clary 


"Rusz się" mówiła moja podświadomość.

"Daj im popalić"

"Pokaż im do czego Morgensternowie potrafią być zdolni"

Moja żądza wygranej opanowała całe moje ciało. Zacisnęłam palce na czarnym kiju i naparłam na swoich przeciwników z całej siły. Odparli atak, następnie próbując mnie powalić, poprzez napieranie na mnie z różnych stron. Broniłam się i oddawałam. W końcu role się zmieniły i to ja atakowałam. Colton miał dobrą pozycję, ale za wolno myślał. Jace miał gorszą pozycję, ale za to dobrze walczył i szybciej myślał. Bardzo dobrze. Mimo to, nie chciało mi się już ciągnąć tej walki. Gdy boje mieli zadać kolejny ruch, kucnęłam, podcinając ich. Oboje upadli, upuszczając kije. Wyprostowałam i wzięłam jeden z kijów leżących na macie. Obróciłam oba w palcach, następnie nakierowując końce na ich twarze, które miały bezcenne miny. Nie mogłam się nie uśmiechnąć.

- Ja nigdy nie przegrywam, zapamiętajcie to sobie. - powiedziałam, po czym odwróciłam się w stronę Hodge'a i pozostałych uczniów, na których twarzach malowała się identyczna mina jak u Jace'a i Coltona: szok. - Więc? - spytałam, odrzucając kije na bok. - Kto następny?

Musiało minąć kilka sekund, zanim nauczyciel zamrugał kilka razy i odchrząknął.

- Na dzisiaj wystarczy! Dokończymy testy jutro! Do końca lekcji możecie sami wybrać, co chcecie robić!

Na te słowa wszyscy się rozeszli. Część poszła strzelać z łuku, druga ze sztyletów, a trzecia na wspinaczkę, w tym Seraphina, która po drodze mrugnęła do mnie z lekkim uśmiechem na twarzy. Hodge przetarł czoło dłonią i stanął pod ścianą, rozmyślając. Nie zdziwiłabym się, gdyby to o mnie teraz myślał, a byłam pewna, że tak jest.

- Dobrze walczysz, płomyczku. - Odwróciłam się i spojrzałam na Jace'a, który już wstał i trzymał swój czarny kij. Colton oddalił się w stronę ławki pod ścianą, wspierając się swojej broni.

- Ty też, blondasie. - odpowiedziałam, choć moja podświadomość wiedziała swoje: jesteś dupkiem, który nie dorasta mi ze swoimi zdolnościami do pięt.

- Jednak nie jesteś taką mizerotą za jaką cię uważałem. - jego złote tęczówki zmierzyły mnie od stóp po głowę, jakby chciał poznać każdy centymetr mojego ciała. Westchnęłam, unosząc brew. - Tak czy siak, nie mogę stwierdzić, że jesteś lepsza ode mnie. Twoja dzisiejsza wygrana była przypadkowa. To się już więcej nie powtórzy, przynajmniej, nie kiedy będziesz walczyła ze mną.

I wtedy rozdrażnił moje nerwy, które były naprawdę wrażliwe na odbieranie krytyki skierowane do moich umiejętności.

- Zapamiętaj sobie jedno, Herondale... - zaczęłam ostro, przykładając koniec kija do jego piersi. - ja zawsze wygrywałam, wygrywam i będę wygrywać, obojętnie z kim! Naprawdę warto, abyś wbił sobie to do głowy, w przeciwnym razie wyrwę ci serce.

Blondyn jedynie patrzył na mnie nieporuszony z odległości kilku centymetrów. Był wyższy ode mnie o głowę, a jego ciało było o wiele bardziej silniejsze i większe od mojego. Mimo to nie bałam się go. Byłam szybsza, sprytniejsza i o wiele bardziej przebiegła.

- Rozumiem i zapamiętam to sobie. - powiedział w końcu, odsuwając się ode mnie. - Zamiast się żreć i być dla siebie wrogami, moglibyśmy przecież zacząć wszystko od nowa. Pomogę tobie...

- Nie potrzebuję pomocy w niczym, a nawet jeśli to na pewno nie od ciebie.

-... wprowadzę cię - poprawił. - a także twoją siostrę, Seraphine, w naszą grupkę. Zapoznam was z kilkoma osobami. Nie wiem jak to wyglądało u ciebie w domu, ale tutaj się nawiązuje znajomości w ramach sojuszu. Wierz mi, nie warto mieć wrogów. Nie bez powodu wielu ubiega się o miejsce w tym instytucie. Maryse i Robert wybierają tylko tych najzdolniejszych, a niestety większość z nich to straszne samoluby, uważające się za najlepszych.

- Nawet jeśli, to dlaczego miałabym mieć ten cały sojusz z tobą? Twoje ego i samolubność przewyższa wszystkich. Wielu może mnie przyjąć do swojej grupy.

- Bez obrazy, ale twoje nazwisko nie jest... uznawane za dobre. A nawet jeśli by się zdarzyło, że ktoś chciałby cię przyjąć do grona znajomych, to moja propozycja ma o wiele więcej zalet. Po pierwsze, wiele dziewczyn chciałoby być tak blisko mnie. - Prychnęłam. - Po drugie, jestem zaprzyjaźniony z dwoma Nefilim, którzy są najlepsi w walce zaraz po mnie. Po trzecie, mam parabatai, który jest synem Maryse i Roberta. Jego siostra też jest mi bliska.

- Twoja dziewczyna?

- Nie, jest mi bliska, ale jak siostra.

- Rozumiem, coś jeszcze? - spytałam, przekrzywiając nieco głowę.

- Chcę cię mieć po swojej stronie. Pasujesz do nas i nie wątpię, że twoja siostra również. Przyjmij moją propozycję, a przetrwasz ten rok.

- Przetrwam? - powtórzyłam, patrząc na niego z rozbawioną miną.

- Chyba nie myślałaś, że Maryse bez powodu mówi "powodzenia" na rozdaniu kopert. To jak, Clarisso?

Hmmm... myśl, Clarisso, myśl. Odmówić? Nie mając tego całego "sojuszu" istnieje szansa, że nikt mi go już nie zaproponuje, ze względu na moje nazwisko. Gdy będę wrogiem całej szkoły, to łatwo mi puszczą nerwy, a przecież miało się obejść bez zabijania. A jeżeli się zgodzę... NO TAK!

- Zgadzam się. - powiedziałam po dłuższej chwili namysłu. W oczach Jace'a dostrzegłam pewną rodzaju ulgę, ale pojawiła się ona tak samo szybko jak się pojawiła.

- Więc od początku?

- Tak. - westchnęłam, po czym wyciągnęłam do niego dłoń. - Jestem Clarissa, ale wszyscy mówią na mnie Clary.

- Miło mi cię poznać, Clary. Jestem Jace. - uśmiechnął się do mnie łobuzersko, swoją ciepłą dłonią ściskając moją. Moje serce zabiło szybciej, choć nie mam pojęcia czemu.

***

Resztę treningu postanowiłam spędzić walcząc z Seraphiną na serafickie miecze.

- Nie zgadzam się, Clary. - oznajmiła, nacierając na mnie. - Mieliśmy się nie rzucać w oczy...

- I być wyrzutkami? - dokończyłam, blokując jej kolejny ruch. - Zaproszono nas do grona najbardziej wpływowych uczniów! Mamy przegapić taką szansę? Mogę od wyciągnąć jakieś informacje, w końcu Isabelle i Alec, to dzieci Maryse i Roberta.

Nasze miecze się zderzyły bokami. Zbliżyłyśmy nasze twarze, napierając na bronie.

- Jeżeli ojciec się o tym dowie, to się nam dostanie. - zagroziła, a ja dostrzegłam kropelki potu na jej czole.

- Jak nie chcesz, to nie musisz...

- Wtedy mi się dostanie podwójnie. Zapomniałaś, że to ja mam pilnować, aby każdy trzymał się swojego zadania?

- I się trzymam, więc oto się nie martw.

- Ojciec. Powiedział. Że. Mamy. Się. Trzymać. Od. Innych. Z. Daleka. - wysyczała, przez zaciśnięte zęby, co musiało znaczyć, że jest już wykończona. Zakończyłam pojedynek, napierając na jej broń z całej siły. Wygrałam.

- Ojciec mi powierzył dowodzenie, nie tobie, nie Jonathanowi. Po za tym, powiedział również, że możemy podjąć inne kroki, jeżeli to będzie konieczne.

- Ale nie jest. Możesz jeszcze odmówić. - spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.

- Nie i koniec kropka. - oznajmiłam i westchnęłam, ruszając w stronę schowka z bronią, lecz przechodząc obok Seraphiny, poczułam, jak jej palce łapią mnie mono za ramię.

- Nie piszę się na to, ale czy możesz mi przysiąc, że jesteś pewna, co robisz? - spytała szeptem.

- Przysięgam na Lilith, że wiem co robię. Nie musisz się martwić, siostro, zanim minie rok, będziemy rządzić u jej boku... obiecuję ci to. - Na koniec posłałam jej lekki uśmiech. Dziewczyna wpatrzona w swoje buty puściła mnie.

Odłożyłam broń i rozmasowałam obolałe ramię. Wiedziałam, że swoją obietnicą ją uspokoję. Seraphina zawsze była przewrażliwiona, jeśli chodzi o zadania. Starała bowiem jak najlepiej je wykonywać, byleby Valentine nie zadał jej bólu. Jonathana, a w szczególności mnie też to czekało. Wystarczył jeden błąd, a byliśmy karani. Valentine nauczył nas, a właściwie nadal uczy współpracy, poprzez metodę "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Jeżeli ja oberwę, to moje rodzeństwo też. Był to też w pewnym sensie minus, przynajmniej jeśli chodzi o moją siostrę, bo wiedząc, że może jej się dostać w każdej chwili, kierowała się strachem. Wykonywała wszystko starannie, bo się bała bólu.

***

Kiedy trening dobiegł końca, skierowałam się do swojego pokoju i szybko wzięłam prysznic. Przebrałam się w pierwsze ubrania, jakie mi wpadły w ręce: czarne rurki, zielona koszula w kratkę i czarne tenisówki. Włosy jedynie rozczesałam i zostawiłam je tak, aby same się ułożyły. Wzięłam stelę, białą teczkę z gumką i ruszyłam w stronę sali od historii, gdzie miała się zacząć następna lekcja.

Sala od historii była niemal pełna. Nauczyciela jeszcze nie było, więc w pomieszczeniu panowały głośne rozmowy. Nie chcąc rzucać się w oczy, usiadłam w ostatnim, prawym rzędzie tuż w rogu. Otworzyłam teczkę i wyjęłam ołówek i gumkę.

- Mogę? - usłyszałam głos obok. Odchyliłam głowę i zobaczyłam brunetkę o długich prostych włosach i brązowych oczach    Isabelle Lightwood. Ubrana w czerwoną, gładką tunikę z długimi rękawami, naszyjnik z rubinem i czarne kozaki, dłonią wskazywała na krzesło obok mnie.

- Pewnie. - wzruszyłam ramionami, wymuszając lekki uśmiech. Dziewczyna odpowiedziała mi uśmiechem i usiadła, kładąc swoją teczkę na blacie. Wyciągnęła do mnie dłoń z wiszącą, srebrną bransoletką na nadgarstku. - Isabelle Lightwood, a ty to pewnie Clarissa Morgenstern?

- Po prostu Clary. - uścisnęłam jej dłoń.

- Dzięki tobie, to był najfajniejszy trening jakikolwiek miałam. Byłaś niesamowita, kiedy powaliłaś Jace'a i Coltona! Och, ich miny były bezcenne!

- Zgodzę się. - tym razem uśmiech na mojej twarzy był szczery.

- Właśnie, Jace mi mówił, że do naszej małej grupki! Witamy!

- Dzięki. - mruknęłam. - Ale zaprosił mnie pewnie tylko dlatego, bo nie chce mieć za wroga kogoś, kto jest od niego lepszy w walce.

- Zapewne, ale nic nie szkodzi! Im więcej dziewczyn tym lepiej!

- Masz coś przeciwko towarzystwu z chłopców? - zaśmiałam się.

- Niby nie... ale po tylu latach każdy by już miał dość. Ty i Annabeth spadłyście mi z nieba, dołączając do nas.

- Annabeth?

- Tak, moja kuzynka. Nie martw się, polubisz ją. - mrugnęła do mnie.

- Kto uczy historii? - zmieniłam temat.

- Matka Jace'a, Celine. Jest naprawdę miła i dobrze uczy, więc bez obaw.

W tym samym czasie drzwi od sali się otworzyły. Szczupła blondynka    Celine zbiegła po schodach, które trenowały sobie drogę po między ławkami na sam dół, gdzie stało biurko, a zanim tablica, pokrywająca całą ścianę.

- Przepraszam za spóźnienie. - powiedziała, odkładając na biurko książkę, pomiędzy którą były wciśnięte jakieś arkusze. - W każdym razie możemy zaczynać... - podeszła do tablicy i wzięła do ręki białą kredę. - W tym roku szkolnym przerabiać będziemy obowiązkowy dla szesnasto-rocznych uczniów temat, który obejmuje między innymi historię Kręgu.

Na słowo "Krąg" w sali nastała głucha cisza, a wzrok większości uczniów przeniósł się na mnie i Isabelle. Spojrzałam na nią z pytającym wzrokiem, który ona odwzajemniła.

- To oni jeszcze tego uczą? - spytałam szeptem, nachylając się.

- Myślałam, że ten temat został wycofany kilka lat temu. - odszepnęła zaniepokojonym głosem, po czym przeniosła swój wzrok z powrotem na Celine, która zaczęła pisać coś na tablicy.

Nie dziwiłam się zaniepokojeniu Isabelle. Po części jechałyśmy na tym samym wózku, bo nasi rodzice odgrywali w historii Kręgu ważną rolę... a szczególnie mój ojciec. Tak czy inaczej podobno chciano wycofać temat z lekcji historii w instytutach. No właśnie, PODOBNO. Wiedziałam już naprawdę wiele na temat Kręgu, bo poruszany był on na lekcji historii, które dawał mi ojciec w Alicante.

- Może na początek zacznijmy od prostego pytania, mianowicie, kto założył Krąg? - kobieta zaczęła wodzić po wszystkich wzrokiem, zatrzymując go najdłużej na mnie. Spodziewałam się zobaczyć w jej oczach nienawiść lub pogardę, ale jedynie co w nich było, to współczucie. Zezłościło to mnie. Nie powinna mi współczuć! Jestem dumna z tego kim jestem i z tego, kim jest mój ojciec i czego dokonał! Jego czyny zapisały się historii... którą teraz bezczelnie przekręcają w taki sposób, aby wszyscy znienawidzili mój ród - ród Morgensternów.

Po dłuższej chwili wszyscy już spuścili wzrok ze mnie i Isabelle. Niemal wszystkie ręce znalazły się w powietrzu.

- Proszę, Saro. - Celine wskazała na jakąś szatynkę z piegami, która odpowiedziała pewnym głosem:

- Krąg został założony przez Valentine'a Morgensterna. Chciał on wybić mieszkańców podziemi...

- Dziękuję, Saro. Wystarczy. - przerwała jej Celine z miłym uśmiechem. Chciała sama kontynuować, kiedy słowa popłynęły z moich ust:

- Mój ojciec chciał wybić podziemnych dopiero po śmierci mojego dziadka. Zanim to się wydarzyło, jego celem było ratowanie rasy Nocnych Łowców, aby nie wyginęli.

- Oczywiście, Clary - rozdziawiłam usta, słysząc zdrobnienie swojego imienia, wypowiedziane jej ustami. Skąd wiedziała? - to co mówisz jest jak najbardziej prawdą. Dziękuję, ale następnym razem chciałabym, abyś się zgłaszała, gdy masz coś do powiedzenia. - posłała mi lekki uśmiech i kiwnęła głową.

- Dobrze... przepraszam, proszę pani. - mruknęłam, spuszczając wzrok.

- No dobrze, dzisiaj rozdam wam zeszyty. - oznajmiła i tak zrobiła. Po rozdaniu zielonych zeszytów stanęła przy tablicy i zaczęła pisać większość powodów, przez które Valentine postanowił założyć Krąg. Napisała też, kto do niego należał i jakie walki przechodzili członkowie. Większość zdań była specjalnie pokazana w złym świetle. Widać było, że Clave specjalnie kazało uczyć tak, aby znienawidzono Morgensternów. Momentami miałam ochotę złamać ołówek.

Przez całą lekcję siedziałam cicho na miejscu i wysłuchiwałam paplaniny młodej Lightwood, która opowiadała o nowej kolekcji ubrań, a także o tym jak Clave bezczelnie pozostawiło temat Kręgu w programie. Cóż... tylko w tym mogłam się z nią zgodzić. Tak czy siak nawet dało się ją znosić. Kiedy nareszcie był koniec lekcji, a ja zaczęłam się pakować, Isabelle dostrzegła mój plan szkolny.

- Łacina, greka i węgierski?! - wytrzeszczyła oczy. - Znasz grekę?!

- Tak, mieszkając w Alicante uczyłam się kilka jej rodzajów.

- Rodzajów?! - jej oczy przybrały rozmiar talerza.

- Normalny grecki, greka archaiczna, klasyczna i koine. Starałam się też uczyć średniogreckiej, czyli bizantyjskiej, ale była dość nudna, więc sobie odpuściłam.

- Ile jeszcze znasz języków? Choć nie wiem, czy chcę znać odpowiedź...

- Tak jak ty znam angielski i łacinę. Do tego dochodzi grecki, greka, węgierski, hiszpański, włoski, francuski i niemiecki. Potrafię też odrobinę koreańskiego i arabskiego, ale to już wyższa szkoła jazdy. - Wyliczyłam wszystko, pakując się. Kiedy skończyłam, dziewczyna wpatrywała się we mnie nieruchomo z rozdziawionymi ustami. - Żartuję, nie znam arabskiego. - zaśmiałam się.

Isabelle jakby się ocknęła, zamrugała kilka razy i westchnęła. Wzięła torebkę, którą zawiesiła sobie na zagięciu ręki, po czym wzięła mnie pod ramię, kierując się ze mną do drzwi. Korytarz był 

- Musisz usiąść z nami dzisiaj na stołówce. Kiedy inni o tym usłyszą, to spadną z krzeseł! - oznajmiła, zatrzymując się i stając przede mną. - Jaka jest twoja następna lekcja?

- Łacina...

- Clary?! - odwróciłam się na dźwięk własnego imienia. W moją stronę truchtała Celine z książkami w dłoni. Doganiając mnie odetchnęła. - Wybacz, ale podsłuchałam waszą wcześniejszą rozmowę... W dodatku Hodge... - ponownie zaczęła dyszeć.

- Coś nie tak? - spytałam.

- Ależ nie, po prostu... - wzięła głęboki oddech i położyła mi dłoń na ramieniu. - twoje zdolności są... Och, kto cię uczył treningów i języków?

- Yyy... wszystkiego uczył mnie ojciec, z wyjątkiem języków, bo ich uczyła mnie mama.

- Dobrze, a co wiesz o muzyce?

- Cóż, znam historię Bacha, a także potrafię zagrać na pianinie jego utwór. Potrafię grać z nut i trochę ze słuchu.

- A chemia?

- Skończyłam w temacie trucizn.

- Płyn w butelce używany w czasie wojen, składający się z ropy lub benzyny...

- Butelka zapalająca, tak zwany koktajl Mołotowa. - odpowiedziałam automatycznie, wciąż nie wiedząc do czego zmierza kobieta. Kątem oka dostrzegłam, jak Isabelle z zaciekawieniem przygląda się naszej rozmowie.

- Idziesz ze mną do gabinetu. - oznajmiła kobieta.

- Dlaczego? Coś nie tak? - zmarszczyłam pytająco brwi. Problemy znajdowały się na ostatnim miejscu do zrobienia.

- Wręcz przeciwnie. Chciałabym namówić Maryse, aby cię przeniosła do starszej grupy.

- Słucham?! - powiedziałyśmy z Isabelle w tym samym czasie.

- Ja miałabym przeskoczyć klasę? - wskazałam na siebie palcem.

- Tak, po co masz się uczyć czegoś, co już potrafisz. Masz już w głowie wiedzę szesnasto-rocznych!

- Chwila, chwila, chwila! - brunetka wtrąciła. - Jeżeli ona ma przeskoczyć klasę, to ja też! Miałam najlepszą średnią z całej mojej klasy, dobrze walczę i również potrafię tworzyć trucizny! 

- Isabelle... - zaczęła błagalnie Celine.

- Nie! Albo ja też, albo zapomnij, że jeszcze kiedykolwiek przemyślę propozycję zostania twoją synową!

Znieruchomiałam. Synową? To słowo obijało się w mojej głowie niecichnącym echem.








Mam nadzieję, że rozdział był OK, chociaż nie było zbytnio akcji. Tak czy siak, Celine chce namówić Maryse, aby przenieść Clary do siedemnasto-rocznych uczniów! A wszyscy wiemy, kto tam jest...:3 Wiem też, że wielu z was się dziwi momentowi, w którym Isabelle mówi o sobie jako o przyszłej synowej Celine. Oj, i będę taka wredna i każę wam czekać na nexta, który nie wiem kiedy się pojawi XD Ale postaram się z nim uwinąć jak najszybciej ;)

Druga sprawa, to taka, że nie długo powinien się pojawić rozdział na moim blogu o wilkołakach.

I ostatnia sprawa: bardzo bym chciała polecić bloga o DA, który niedawno został założony! Zapowiada się naprawdę ciekawie, a styl pisania autorki jest naprawdę ciekawy ;) LINK