piątek, 27 listopada 2015

Rozdział 4 Żądza Wygranej

Jace 


Głośny dźwięk budzika pożegnał mój sen. Po omacku zacząłem szukać dłonią urządzenia, ale natknąłem się jedynie na miękki dywan. Momentalnie otworzyłem oczy i się podniosłem   poprawka   chciałem się podnieść, lecz moja głowa uderzyła o drewno, znajdujące się kilka centymetrów nad nią.

Tak, po upiciu się musiałem zasnąć pod łóżkiem... choć przyznaję, że nie mam zielonego pojęcia, jak to się musiało stać.

Wiedząc, że nabiłem sobie niezłego siniaka, z jękiem wyczołgałem się z pod mebla. Aby wstać, musiałem się wspierać stolika nocnego. Skrzywiłem się, czując przeszywający w kręgosłupie ból, który ciągnął się aż po okolice karku. Dopiero po rozmasowaniu obolałych miejsc, wyłączyłem pikający dźwięk budzika.

Westchnąłem, rozciągając się i ziewając. Mimo bólu   który był skutkiem spania na podłodze   cieszyłem się, że chociaż wczorajsze tabletki od Magnusa były skuteczne   zapobiegły uczucia kaca, którego na pewno bym dzisiaj miał.

Spojrzałem na zegarek, pokazujący godzinę 6:45. Że też Maryse nie zdecydowała, aby po balu był jeden dzień wolnego na trzeźwienie! Tak czy siak, miałem jeszcze pół godziny czasu, przed zaczęciem się śniadania.

Zrzuciłem z siebie pognieciony, brudny garnitur, wrzucając go następnie do kosza. Odkręciłem letnią wodę i wziąłem szybki prysznic, rozmyślając...

Miałem dziwne wrażenie, że rozmowa i taniec z rudowłosą Morgenstern, to był tylko sen... a może rzeczywistość? Mimo to, nie chciała mi wyjść z głowy, zupełnie jak i jej pozostałe rodzeństwo. Mieli w sobie coś... dziwnego, tajemniczego, pociągającego i wyjątkowego. A może to był jednak sen, a trójka rodzeństwa wcale wczoraj nie była na balu? Hmmm... na następny raz ograniczę się tylko do jednej butelki wina.

Po wykąpaniu się w orzeźwiającej, letniej wodzie i umyciu zębów, przebrałem się w czarne dresy, koszulkę i adidasy. Ułożyłem swoje nieziemskie włosy, których końcowy efekt był powalający.

Po wypaleniu sobie dodatkowych run, skierowałem się na śniadanie, gdzie byli już chyba wszyscy.

Stołówka było świeżo po remoncie. Była o wiele większa przestrzeń. Biały kolor ścian został odnowiony, zupełnie jak i szara podłoga z szarego korka. Zakupione zostały również nowe okrągłe, białe stoły i krzesła. Oświetlenie dawały nieduże lampy, wiszące na ścianach, pomiędzy oknami.

W całej stołówce było słychać żywe dyskusje, a w powietrzu dało się wyczuć zapach naleśników i syropu klonowego. Od razu nałożyłem sobie dużą porcję. Zacząłem zmierzać ku stolikowi w rogu sali, gdzie siedzieli już Alec, Colton, Paul, Isabelle i kuzynka Lightwood'ów, Annabeth. Po drodze każda dziewczyna ukradkiem zerkała na mnie z uśmiechem, następnie szepcząc coś do swoich koleżanek. Uniosłem kącik ust, wiedząc, że nigdy im się nie znudzę.

- Jak się spało?  - spytał Colton, śmiejąc się cicho, gdy siadałem między nim a Paulem.

- A jak powinno?

- Czy ja wiem... - zaczął, obracając w palcach truskawkę i przyglądając się jej z zaciekawieniem. - chyba niezbyt wygodnie. Potknąłeś się o próg, gdy cię wczoraj odprowadziliśmy pijanego jak siedem nieszczęść do pokoju.

- Nie słuchaj go, Jace. - odezwała się Isabelle z zadziornym uśmieszkiem. - Oni też byli pijani. Doprowadzili się do pokoju, po drodze śpiewając "Don't Worry Be Happy". A gdy nareszcie, z cudem, tam dotarli i mieli cię położyć na łóżko, upuścili cię, a ty uderzyłeś twarzą o podłogę. Zanim wyszli, zamietli cię pod łóżko, jak kusz pod dywan. Kretyni.

Zmarszczyłem brwi, starając sobie cokolwiek przypomnieć z końcówki balu, niestety w mojej głowie panowała pustka.

- Kretyni. - potwierdziłem.

- Ale schludni kretyni. - uzupełnił Paul i włożył widelec z kawałkiem naleśnika do ust.

- Popieram. - odezwał się Alec.

Wywróciłem oczami, nagle sobie coś uświadamiając. Z przymrużonymi oczami spojrzałem na Isabelle.

- A ty skąd o tym wszystkim wiesz?

- Byłam tam. - wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic.

- I nic nie zrobiłaś?! Mogli mnie zabić! Lub co gorsza jeszcze złamać nos! Wyglądałbym okropnie za życia, jak i po śmierci!

- Ktoś musiał, to nagrywać! - usprawiedliwiła się i wyjęła swojego białego I Phone'a. Zaczęła wystukiwać na nim coś, aż w końcu odwróciła go ekranem do mnie i chłopaków. Na ekranie było odtwarzane wideo, na którym wyraźnie było pokazane zdarzenie z ostatniego, późnego wieczora: Colton, Paul i Alec niosący mnie, do pokoju, śpiewając utwór "Don't Worry Be Happy". Wszystko się kończy tak, jak Isabelle mówiła. Krótko mówiąc: padam na ryj, sprzątają mnie pod łóżko i rozlega się głośny śmiech Isabelle.

Cała trójka skuliła ramiona, czekając na ból.

- Wy najwięksi na świecie kretyni! - uniosłem, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami. Miałem przeogromną ochotę rzucić w nich swoim talerzem.

- Ale schludni kretyni. - powtórzył Paul, przybliżając brzeg szklanki pełnej wody. W tamtym momencie Colton jednym ruchem palca pchnął dół naczynia w górę, tym samym sprawiając, że woda nie tylko wpadła do gardła Paula, ale i wylała się na jego koszulkę.

- Ej! To za co?! - spytał, stając na równe nogi i unosząc ręce. Zmierzył wzrokiem swoją granatową koszulkę na której widniała duża, mokra plama, po czym przeniósł go z powrotem na sprawce wypadku.

- Za to, że w niektórych sytuacjach nie potrafisz zamknąć jadaczki. Im starszy tym głupszy.

- Nie przejmuj się, Paul. - odezwała się Annabeth, kiedy ten mroził swoim wzrokiem Coltona. - Nie tylko twoja jadaczka taka jest. - po czym posłała mu szeroki uśmiech.

Paul od razu zaniemówił. Na pewno się nie spodziewał, że któraś z Lightwoodów do niego przemówi. Dobrze mu się powodziło u dziewczyn, ale Lightwoodowie zawsze stanowili wyjątek... a konkretnie Isabelle. Tak, kochał się w niej odkąd sięgam pamięcią. Ale Isabelle, jak to Isabelle, najzwyczajniej go ignorowała. Zupełnie jak i pozostałe jej krewne. Myślałem, że sobie odpuścił i pogodził się z faktem, iż dziewczyny z rodu Lightwood - a w szczególności Isabelle -, nie są jego bajką... dopóki wczoraj na balu nie zjawiła się Annabeth. Ślinił się do niej jak wygłodniały pies czekający na swoją kość.

Musiało minąć kilka sekund i kilka nagłych mrugnięć oczami, zanim odpowiedział jej krótkim słowem:

- Och.

Dziewczyna jedynie się zaśmiała, obejmując swoim uśmiechem również oczy, które iskrzyły radością. Było w nich coś niezwykłego. Coś, co wywoływało w środku falę ciepła i współczucia. Gdybym powiedział, że Annabeth jest brzydka i nijaka    skłamałbym.

W pewnym momencie niemal wszyscy ucichli. Zamrugałem kilka razy i oderwałem wzrok od dziewczyny. Gdy przesunąłem wzrokiem po wszystkich dookoła, wzrok pozostałych ostrożnie zerkał na dwie siostry Morgenstern, które właśnie weszły do stołówki. Stanęły w miejscu i rozejrzały się.

Clarissa, z którą wczoraj rozmawiałem i tańczyłem, nie miała już na sobie szmaragdowej sukienki i tak mocnego makijażu. Teraz była ubrana w najzwyklejsze czarne adidasy, legginsy do ćwiczeń i czarną, luźną koszulkę, pod którą miała sportowy, czerwony stanik. Włosy miała spięte w kitkę, a na jej twarzy nie było nawet cienia makijażu. Osobiście uważam, że nawet go nie potrzebowała: jej twarz nie zawierała żadnej skazy, usta wypełniał kolor delikatnej brzoskwini, i mimo rudego koloru włosów    czarny kolor opanowywał jej rzęsy. Skóra jej ramion i obojczyka, była pokryta świeżo, jak i tymi staro wypalonymi runami. Znowu doznałem wrażenia, że jej ciało jest niczym magnes dla moich oczu.

Druga Morgenstern, Seraphina, miała podobny strój, tylko jej adidasy i stanik były białe, a jej twarz porywał lekki makijaż. Swoje marchewkowe włosy splotła w francuskiego warkocza. Jest atrakcyjna i to trzeba przyznać.

Obie skierowały się w stronę stołu, na którym podawano talerze, szklanki, sztućce, jedzenie i picie. Każda z nich wzięła szklankę wody i nałożyła sobie dwa naleśniki, bez żadnych dodatków. Usiadły w stoliku, znajdującym się tuż w rogu sali.

- No, no, no... - mruknęła Izzy, odwracając głowę, z powrotem w naszą stronę. - wygląda na to, że Valentine utrzymywał w swoim domu niezłą dietę.

***

- Do szeregu! Najstarsi do tyłu! - donośny głos Hodge'a rozległ się w całej sali. Wszyscy od razu wykonali polecenie. Ustawiłem się w przedostatnim rzędzie obok Annabeth i Seraphiny i Coltona, gdyż to nasz przedostatni rok. Za mną znajdował się rząd uczniów, których ten rok był ostatni, między innymi Alec i Paul. A w ostatnim rzędzie przede mną, nieco bardziej z prawej, stała Isabelle i Clarissa. Musiała więc mieć szesnaście lat.

Uczniowie w wieku od dwunastu do piętnastu lat mieli zajęcia z treningu później.

- Jonathan nie mógł się dzisiaj zjawić, bo wysłałem go do Żelaznych Sióstr po nowe miecze, które będą gotowe za kilka dni. Na ten czas zaplanowałem dla was wspólne ćwiczenia.

- Starsi mają walczyć z młodszymi?! - spytała dziewczyna z mojego rzędu. - Przecież każda grupa dostaje ćwiczenia odpowiednie dla swojej grupy wiekowej!

- Wiem, ale te kilka dni to wyjątek. Kiedy zjawią się miecze, wrócimy do programu, zaczynający wasz rok. Tym czasem, jak już mówiłem, będziecie ćwiczyć wspólnie! Poczyniwszy od tego dnia! Na pierwszy dzień będzie rozgrzewka, a mianowicie mały sprawdzian. Kiedy wyczytam wasze imię, przedstawicie swoje zdolności, pokonując tor przeszkód, składający się z czterech etapów. Pierwszy, to strzelanie do trzech tarczy ze sztyletów, łuku, dzidy, pistoletu lub innych mniejszych broni. Drugi, to przedostanie się przez czerwone laserowe czujniki do ścianki wspinaczkowej, która jest trzecim etapem, składającym się ze wspinania po niej na samą górę. Na samej górze przypniecie się linek i zeskoczycie na dół. Wtedy zaczniemy czwarty etap, czyli krótka walka z osobą starszą o rok, chyba, że chcecie większe wyzwanie, to dwie osoby. Ostatnio roczni będą walczyć ze mną. - wytłumaczył, po czym wyjął z tylnej kieszeni swoich spodni kartkę. - Zaczniemy od pierwszego rzędu...

I tak prawie wszystkie osoby z pierwszego rzędu po kolei występowały i wybierały ilość przeciwników do czwartego etapu, których Hodge osobiście im wybierał. Następnie pokonywały tor i wracały do szeregu. Cieszyłem się, że Hodge ani razu mnie nie przydzielił, bo wszyscy byli naprawdę tępi. Co chwile ktoś się przewracał lub pudłował.

-... Clarissa Morgenstern!

Dziewczyna wystąpiła z szeregu z lekkim uśmiechem.

- Jeden czy dwóch przeciwników?

- Dwóch. - odpowiedziała bez wahania rudowłosa, swoją odpowiedzią wywołując u wszystkich cichy chichot. Ja też nie mogłem się powstrzymać, na myśl, że dziewczyna o tak drobnej figurze, mogłaby pokonać dwie osoby, które są w dodatku starsze od niej o dwa lata.

- Dobrze, twoimi przeciwnikami będą... Jace i Colton!

Mógłbym przysiąc, że miałem ochotę chlasnąć Hodge'a z liścia w dziób. Dlaczego ona?! Dlaczego do tej mizeroty?!

Zakląłem cicho pod nosem i razem z Coltonem podeszliśmy do schowka z bronią po czarne, mocne kije. Następnie stanęliśmy na matach, przeznaczonych do walk.

Z westchnieniem przeniosłem wzrok na rudowłosą, która zaczęła pierwszy etap, podchodząc do pierwszego toru z tarczą. Sięgnęła po trzy sztylety i nawet nie stając w pozycji do celowania, rzuciła pierwszym. Jej ruch był tak szybki i tak mocny, iż mogłoby się wydawać, że spudłuje... O dziwo broń trafiła w sedno, wbijając się aż po rękojeść.

Poczułem jak moja szczęka opada i prawdopodobnie nie tylko moja. Miałem wrażenie, że dosięgnie ona ziemi, gdy Clarissa rzuciła dwa pozostałe sztylety w ten sam sposób i za każdym razem trafiła. Następnie biegiem rzuciła się w wir czerwonych laserów, które pokonała gimnastykując się w różne strony. Przeszła wszystko, kończąc saltem w powietrzu.

- O ja pier**le. - wymsknęło się Coltonowi, którego wzrok spoczywał cały czas na rudowłosej.

- Zgodzę się.

Clarissa biegiem zbliżyła się do ścianki wspinaczkowej liczącej sobie wysokość osiemnastu metrów. Nie przypięła się linami, tylko zaczęła się wspinać, mimo protestów Hodge'a. Nie zajęło jej to długo. Jej ruchy były sprawne, a jej mięśnie napięte. Gdy dostała się na samą górę, zrobiła coś, co wywołało szok u wszystkich, nawet u Hodge'a, który zaniemówił.

Dziewczyna podeszła do krawędzi wspinaczkowej budowli, i jedynie ZŁAPAŁA się linek, ale nie przypięła się. Skoczyła. Zaczęła lecieć w dół niczym strzała, z otwartymi ramionami. W chwili, kiedy wszyscy myśleli, że nie utrzyma się linek i spadnie, łamiąc sobie kości, ona dała rade. Linki się naprężyły dwa metry nad ziemią, wyrzucając ją w górę. Puściła się w połowie drogi, robiąc podwójne salto i z hukiem lądując na ziemi w pozycji niczym żaba.

Wyprostowała się. Hodge był w takim szoku, że nawet nie wydusił karcącego słowa, gdy obok niego przechodziła, kierując się do schowka z bronią. Nie dziwiłem mu się... ja sam miałem problemy z mówieniem, a co dopiero oddychaniem.

Rudowłosa wyciągnęła ze schowka czarny kij i stanęła na matach przede mną i Coltonem, który z rozdziawionymi ustami zmierzył ją wzrokiem. Dostrzegłem jak jej pierś unosi się szybko i opada. Na jej czole widniały kropelki potu, a w jej oczach można było dostrzec tylko jedno: żądzę wygranej.









Bardzo przepraszam za tak małą aktywność, jeśli chodzi o rozdziały! Nie długo mam ferie, więc teraz nie dają mi żyć w szkole: testy

Mam jednak nadzieję, że w rozdziale był jakiś moment, który choć trochę był wart czekania :*

Nie potrafię niestety powiedzieć, kiedy pojawi się następny rozdział, ale mimo to staram się go pisać urywkami w wolnym czasie ;)

wtorek, 17 listopada 2015

Rozdział 3 Gabinet

Clary 


Miałam dosyć przebywania wśród tych wszystkich idiotów i wysłuchiwania, jak wielu obgaduje mnie i moje rodzeństwo. Choć trochę mi to imponowało, w końcu jesteśmy znani!

Po dopiciu piątego kieliszka wina oddałam naczynie Seraphinie, a od Jonathana wzięłam swoją kopertę.

- Widzimy się jutro na treningu. - rzuciłam i ruszyłam w kierunku drzwi. Nacisnęłam na klamkę i wyszłam na korytarz, który również był przepełniony gośćmi. Mimo iż uczyłam się całego planu instytutu na pamięć w Idrisie, musiałam skorzystać z mapki. Wyjęłam więc z koperty kartkę złożoną na cztery i ją rozwinęłam, zapoznając się.

Według rysunku korytarz z moim pokojem znajdował się piętro wyżej. Wciąż trzymając mapę, ruszyłam, starając się nie zwracać uwagi na skierowane na mnie oczy innych. Zaczęłam wchodzić po schodach, aż znalazłam się na przestronnym, pustym korytarzu. Po obu stronach ciągnęły się drzwi ze srebrnymi tabliczkami, na których były wyryte numery pokoi. Zaczęłam szukać drzwi z numerem 117. Musiałam w prawo, a potem jeszcze w lewo, zanim doszłam do odpowiednich.

Nacisnęłam chłodną klamkę, ze skrzypnięciem otwierając masywne drzwi z ciemnego drewna.

Pokój był nieduży. Na pewno mniejszy niż mój w Idrisie. Ściany pokrywała kremowa tapeta, a podłogi ciemne panele, które i tak w większości przysłaniał puchaty dywan w kolorze ścian. Meble były zrobione z ciężkiego, ciemnobrązowego drewna. Po lewej stało duże małżeńskie łóżko, a po jego prawej stolik nocny glamour. Po lewej stronie łóżka, mniej więcej metr, znajdowała się narożna szafa, której lewej drzwi pokrywało lustro.

W prawej części pokoju, tak trzy metry naprzeciwko łóżka, stało biurko z lampką, a nad biurkiem wisiała - mniej więcej szerokości biurka - tablica korkowa.

Naprzeciwko moje oczy dostrzegły okno z parapetem do siedzenia. A pośrodku pomieszczenia, z sufitu odstawał żyrandol przy sufitowy, który idealnie oświetlał.

Pokój był urządzony dość przytulnie i wygodnie. Weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi. Kopertę rzuciłam na pościelone łóżko, po czym otworzyłam kolejne drzwi z lewej strony biurka. Oczywiście prowadziły do łazienki z białych kafelek. Została urządzona w prostym stylu: na wprost wanna z prysznicem, po lewej szafko-umywalka z lustrem i wieszakiem, a po prawej toaleta i pralka. Jedynym źródłem światła była mała lampa naścienna nad toaletą.

Westchnęłam tęsknie, na myśl o moim ukochanym pokoju w Idrisie. No, ale trudno. Szczęście, że nie pobędę tu długo... przynajmniej mam taką nadzieję.

Czując okropny ból w stopach, zdjęłam obcasy, kopiąc je w stronę szafy. Sięgnęłam po swoją walizkę, stojącą obok łóżka, i otworzyłam ją, zaczynając się rozpakowywać.

Ubrania ułożyłam w trzy po miętolone kupki; ubrania na trening, na co dzień, do pindrzenia się. Następnie wrzuciłam, je jak leci na półki. Z butami zrobiłam podobnie, a biżuterie i kosmetyki wrzuciłam jak leci do jednej szuflady.

Specjalną broń poukrywałam pod poduszką, dywanem i szufladach. Resztę wrzuciłam na pustą półkę w szafie.

Ostatnią rzeczą był mój szkicownik i przybory do szkicowania. Ołówki, kredki, gumkę i temperówkę wrzuciłam do jednego kubeczka, który postawiłam na biurku, lecz szkicownik schowałam do szuflady na klucz w stoliku nocnym.

Pustą walizkę schowałam pod łóżko. Gotowa nareszcie odetchnęłam. Właśnie miałam zrzucać z siebie tę cholerną sukienkę, kiedy sobie o czymś przypomniałam. Wyjęłam szybko stelę i wypaliłam nią na drzwiach runę, dzięki której nikt nie będzie mógł ich prześwietlić własną stelą. Zadowolona ze swojego dzieła, rozpięłam zamek ubrania, które już po chwili opadło na dywan.

Przebrałam się szybko w czarne jeansy, luźną bordową koszulkę i tenisówki. Rude loki spięłam w kitkę. Nie chcąc tracić czasu na zmywanie makijażu, schowałam stelę i klucze w tylną kieszeń. Do ręki wzięłam mapę.

Szybkim krokiem wyszłam z pokoju, zamykając go na klucz. Następnie zerknęłam na rysunek, odszukując w nim kwadracika o nazwie "gabinet". Będąc pewna, że rzecz, której szukam, znajduje się właśnie w tamtym miejscu, biegiem rzuciłam się na schody.

Piętro niżej nadal było pełne gości, dlatego ominęłam ich szybko, skręcając tam, gdzie wcześniej przyłapał mnie blondyn o imieniu Jace Herondale    syn dwóch zdrajców Kręgu i mój kolejny wróg. Och, już gdy się do mnie odezwał, miałam ochotę poharatać mu tą śliczną buźkę sztyletem. W tańcu, aż z trudem się powstrzymywałam.

Ponownie spojrzałam na mapę, według, której za chwilę po lewej miałam znaleźć duże, podwójne drzwi. Tak było. Po chwili znalazłam się przed drzwiami do gabinetu Maryse Lightwood. Wyciągnęłam stelę, nerwowo się rozglądając.  Słychać było jedynie stłumione głosy osób z sali i korytarza, po za tym było pusto. Szybkim ruchem przyłożyłam stelę do drzwi, prześwietlając mnie. Drewno zaczęło się rozstępować, aż powstała dziura, a w niej    wkrótce widzialny obraz środka pustego gabinetu.

Idealnie.

PRAWIE idealnie, bo tak jak się mogłam spodziewać    drzwi były zamknięte. Mimo to na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Dzięki silnej runie otwierającej, już po chwili w zamku rozległ się dźwięk, jakby ktoś włożył w niego klucz.

Nacisnęłam na klamkę, wchodząc do środka i cicho zamykając za sobą drzwi. Następnie szybkimi ruchami steli wypaliłam sobie dodatkowe runy jak: Bezdźwięczną, Szybkość, Zręczność, Hart, Widzenie w ciemności i Jasnowidzenie.

Narzędzie schowałam do tylnej kieszeni, a wyjęłam swój kamień, który już po chwili buchnął jasnym światłem. Zaczęłam chodzić obok regałów, szukając rzeczy, która mnie najbardziej w tej chwili interesowała -- sejf.

Podobno nie jest on duży, ale za to świetnie ukryty. Tylko jeden taki istnieje, a jego zawartość bardzo jest potrzebna mojemu ojcu. Nie wiem, co w jest w środku. Jako córka Valentine'a Morgensterna, nauczyłam się, żeby trzymać język za zębami i robić po prostu to, co mi się każe. Kropka. Inaczej dostanie mi się w kość... i to dosłownie.


Nie mogąc nic znaleźć w ciągu kilku minut, podeszłam do biurka. Zaczęłam zaglądać do szuflad biurka, zastając jedynie jakieś stare papiery. Dłonią odgarniałam je z nadzieją, że będzie coś pod nimi. 

Właśnie miałam zajrzeć do ostatniej i największej szuflady, gdy się okazało, że jest zamknięta. Westchnęłam i właśnie miałam wyjąć stelę, gdy z korytarza usłyszałam kroki. Od razu obliczyłam, że kroki należały do czterech osób co najmniej.

W pośpiechu rozejrzałam się za jakąś kryjówką. Idealną okazał się być stół, na którym stała szklana gablota ze starymi księgami. Stół był nakryty ciemnozielonym materiałem, który ciągnął się aż do ziemi. Szybko się wślizgnęłam pod. W tym samym czasie, gdy mój kamień zgasł, drzwi od gabinetu zostały otworzone. Do pokoju weszły dwie kobiety i dwaj mężczyźni -- przynajmniej tak wywnioskowałam po butach, które zobaczyłam z pomiędzy frędzli materiału.

- Jak mogłaś nam o tym nie powiedzieć?!

- Myślałem, że sobie ufamy, Maryse!

Hmmm... nie znam głosów tej pary.

- Celine, Stephen'nie, rozumiem waszą złość, ale dajcie mi szansę się wytłumaczyć. - No przecież! Celine i Stephen    kolejni Herondale'owie i rodzice Jace'a! A także jest tutaj Maryse. Ale kim jest ostatni mężczyzna?

- Myślałem, że jako twój mąż mam obowiązek wiedzieć o takich rzeczach, szczególnie, że ja też pełnię tutaj ważną rolę!

Robert. Skoro nazwał się jej mężem, to musiał być Robert. Uśmiechnęłam się lekko, nie mogąc się doczekać dalszej części ich konwersacji...

- Oczywiście, że tak, ale... Na Anioła, to tylko dzieci!

- Valentine'a Morgensterna! - uzupełnił Stephen.

Uśmiech momentalnie zniknął z moich ust, a zastąpiła go niepewna mina.

- Co z tego? To, że są z jego krwi, nie znaczy, że są tacy sami jak on. - W głosie Maryse dało się wyczuć irytacje.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Maryse ponownie zabrała głos.

- Miałabym więcej wątpliwości, gdyby zapisaliby się tutaj z własnej woli bez powodu. Wątpię nawet, że Valentine im by w ogóle wtedy pozwolił... Rzecz w tym, że uciekli z domu z powodu przemocy, która w nim panowała. Wszyscy dobrze wiemy, jak bardzo Valentine jest brutalny. Nie raz odważył się podnieść przy nas rękę na służące, a nawet na Jocelyn. Dzieci zapewne nie stanowią dla niego różnicy.

- I co, mamy tak po prostu zaakceptować ich obecność? - Stephen prychnął. - To MORGENSTERNOWIE! - powiedział, dając nacisk na każdą literę mojego nazwiska.

- Więc co proponujesz? Mam ich wyrzucić na zbity pysk za nic? Nie zapominaj, że każdy Nefilim od dwunastu do dziewiętnastu lat może rozpocząć szkolenie bez zgody rodzica. W dodatku jest to obowiązkowe. Gdyby mieli poniżej dwunastu, to miałabym szansę ich odesłać do domu lub sierocińca pod pretekstem, że nie mają zgody opiekuna na uczęszczanie na początkujące zajęcia w instytucie.

- Maryse ma racje. - przyznał w końcu Robert. - Nie możemy im tego zabronić, bo inaczej złamalibyśmy zasadę, która mówi, że instytut ma obowiązek dać schronienie każdemu Nocnemu Łowcy w potrzebie lub bez.

- Ale dlaczego ten instytut? - spytała Celine. - Dlaczego ten, a nie inny?

- Może wybrali ten ze względu na nas? Mogło im się wydawać, że osoby, które już miały do czynienia z ich ojcem zrozumieją ich sytuację. - stwierdziła Maryse.

- Damy im uczęszczać na lekcje. Jeżeli będą sprawiać jakieś kłopoty lub podejrzanie się zachowywać, podejmiemy dalsze kroki. - tą oto decyzją Robert zakończył całą rozmowę. 

Cała czwórka opuściła pomieszczenie w ciszy. Światła zgasły, a drzwi się zamknęły. Odetchnęłam z ulgą, mogąc wyjść z ukrycia i rozprostować nogi. Otrzepałam się z niewidzialnego kurzu i spojrzałam na godzinę. 2:00.

Chwilę jeszcze przeszukiwałam gabinet, rozmyślając o rozmowie Herondale'ów i Lightwood'ów. Cieszyłam się, że Robert zakończył to taką decyzją jaką zakończył. W przeciwnym przypadku całe zadanie i plan szlag by jasny trafił, a ja bym dostała za troje.

Tak czy siak musiałam poinformować o wszystkim ojca w ognistej wiadomości. Obiecałam mu, że o prócz odgrywania roli szpiega, będę również jego oczami i uszami.

***

Po wróceniu do swojego pokoju, od razu przebrałam się w zwykłą, szarą koszulę nocną. Zmyłam makijaż i opadłam na łóżko, sięgając po kopertę. Wyjęłam z niej plan lekcji.


PONIEDZIAŁEK

7:15 - 7:45 || Śniadanie

7:45 - 9:15 || Trening

09:30 - 11:00 || Historia

11:15 - 12:45 || Język obcy (łacina)

12:45 - 13:15 || Obiad

13:15 - 14:45 || Muzyka

14:45 - 19:30 || Czas wolny

19:30 - 20:00 || Kolacja

20:00 - 23:30 || Czas wolny

23:30 || Cisza nocna



WTOREK

7:15 - 7:45 || Śniadanie

7:45 - 9:15 || Trening

09:30 - 11:00 || Runy

11:15 - 12:45 || Język obcy (łacina)

12:45 - 13:15 || Obiad

13:15 - 14:45 || Chemia

14:45 - 19:30 || Czas wolny

19:30 - 20:00 || Kolacja

20:00 - 23:30 || Czas wolny

23:30 || Cisza nocna



ŚRODA

7:15 - 7:45 || Śniadanie

7:45 - 9:15 || Trening

09:30 - 11:00 || Historia

11:15 - 12:45 || Język obcy (łacina)

12:45 - 13:15 || Obiad

13:15 - 14:45 || Język obcy (węgierski)

14:45 - 19:30 || Czas wolny

19:30 - 20:00 || Kolacja

20:00 - 23:30 || Czas wolny

23:30 || Cisza nocna



CZWARTEK

7:15 - 7:45 || Śniadanie

7:45 - 9:15 || Trening

09:30 - 11:00 || Historia

11:15 - 12:45 || Język obcy (Greka)

12:45 - 13:15 || Obiad

13:15 - 14:45 || Muzyka

14:45 - 19:30 || Czas wolny

19:30 - 20:00 || Kolacja

20:00 - 23:30 || Czas wolny

23:30 || Cisza nocna


PIĄTEK

7:15 - 7:45 || Śniadanie

7:45 - 9:15 || Trening

09:30 - 11:00 || Runy

11:15 - 12:45 || Plastyka

12:45 - 13:15 || Obiad

13:15 - 14:45 || Demonologia

14:45 - 19:30 || Czas wolny

19:30 - 20:00 || Kolacja

20:00 - 23:30 || Czas wolny

23:30 || Cisza nocna



Och, sobota i niedziela były wolne! Chwała temu, kto zaplanował ten plan. Co prawda spodziewałam się o wiele więcej lekcji. W Idrisie uczyliśmy się od rana do późnego wieczora. Czas wolny był tylko w sobotę i niedziele. Ale im lżej tym lepiej. Przynajmniej będę miała więcej czasu na szukanie tego cholernego sejfu.

Odłożyłam plan lekcji do koperty, którą następnie rzuciłam na biurko. Następnie napisałam szybką ognistą wiadomość do ojca, w której mówiłam o balu, a także rozmowie Herondale'ów i Lightwood'ów.

Wykończona całym dniem, zasnęłam po kilku minutach.