poniedziałek, 31 lipca 2017

Rozdział 5 Przydziały

◊ Clary 




Do sali anioła szliśmy za rękę, pogrążeni w rozmowie o ceremonii ślubnej. Doskonale wiedzieliśmy, że wiele narzeczonych będzie brało ślub przed wojną, szczególnie, że Cisi Bracia oraz Żelazne Siostry zaszczycą nas swoją obecnością. My jednak zdecydowaliśmy się na wesele po wojnie. Wyobrażenie o  p r z y s z ł o ś c i  sprawiało, że czuliśmy się lepiej, dodawało nam to sił. Nawet jeśli mielibyśmy nie dożyć kolejnego wschodu słońca. Ceremonia ślubna przed wojną byłaby niczym ramka na obraz tego, co nas czekało i nas może czekać.

- Ślub w Idrisie, prawda? - spytałam z lekkim uśmiechem.

- Oczywiście - uśmiechnął się.

Powietrze wypełniał zapach chłodnego powietrza typowego dla Idrisu w tym miesiącu. Cisza jaka panowała wokół nas była przerażająca: nikogo nie było w pobliżu, wszyscy byli już w sali anioła. Jedyny dźwięk jaki nam towarzyszył, był odgłos szeleszczących liści pogrążonych w tańcu z wiatrem.


Po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. Teraz szum wiatru i drzew został stłumiony przez gwar wszystkich zebranych na schodach, przed nimi i w środku. Nocni Łowcy i podziemni szykowali się, poprawiając swoje stroje bojowe, a także broń. Niektórzy stali rozmawiając w grupach, a drudzy siedzieli z boku lub przy ognisku, których na chwile obecną było kilkanaście.

- Chodź. - Usłyszałam i poczułam, jak Jace mocniej zaciska palce wokół mojej dłoni i ciągnie mnie w stronę drzwi do środka. O dziwo nie było, aż tak tłoczno, jak sądziłam    a przynajmniej było mniej niż na zewnątrz.

W sali znajdowali się najważniejsi Nefilim i Podziemni. Między innymi; Konsul i Inkwizytor, Meliorn, rycerz faerie, który był przedstawicielem Jasnego Dworu, Camille Belcourt, przedstawicielka Dzieci Nocy, Woosley Scott, przedstawiciel Dzieci Księżyca a założyciel stada Praetor Lupus, i Magnus Bane, przedstawiciel Dzieci Lilith. O prócz nich pozostali członkowie rady Clave. Wokół kręcili się także strażnicy, którzy pilnowali porządku. Kiedy nas zobaczyli, dwóch z nich podeszło bliżej.

- Przynieśliśmy torby z zaopatrzeniem - oznajmiłam pokazując na jedną w moich rękach i na drugą w rękach Jace'a. Strażnicy wiedzieli kim jesteśmy, nie musieliśmy się przedstawiać. Obaj zmierzyli nas wzrokiem, po czym kiwnęli głowami i wzięli od nas torby.

- Idziemy? - spytał Jace i głową wskazał na stół przy którym stali także jego rodzice z Mią, a nawet Annabeth, Paul, Alec i Tyrell'owie. Tym razem Carina nie była sama, ale w towarzystwie matki oraz ojca. Teraz wiedziałam po kim co Carina odziedziczyła; srebrne włosy oraz twarz po matce, a posturę i kolor oczu po ojcu. Nie ich się jednak w tej chwili obawiałam, ale rodziców Jace'a.

- Kiedy im powiemy? - spytałam cicho, kiedy szliśmy w ich stronę.

- Nie ma co zwlekać - wzruszył ramionami, ale widząc moją niepewność, spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Nie mów mi, że boisz się ich reakcji.

- Cóż... - Spuściłam wzrok.

- Nie wycofasz się już - odparł wcale nie zamierzając mnie pocieszać. Nie mogłam jednak powstrzymać lekkiego uśmiechu.

Kiedy zbliżyliśmy się do Celine i Stephena, starałam się go utrzymać jak najdłużej. Kobieta posłała mi ciepły uśmiech i przytuliła. Mimo iż ona także była już w stroju bojowym, woń perfum nadal obejmowała jej ciało.

- Cieszę się, że nareszcie jesteśmy w komplecie - westchnęła, kiedy się od siebie odsunęłyśmy.

- Coś ważnego omawiacie w tej chwili? - spytał Jace. Jego ojciec pokręcił głową.

- Maryse informuje tylko, kto nie będzie uczestniczył w wojnie i objaśnia strategię, o której wkrótce wszystkich poinformuje. - Zerknęłam ukradkiem na stół na którym widniała ogromna mapa Alicante z lotu ptaka oraz stojące na niej różne pionki i chorągwie.

W tym samym czasie podeszła do nas Annabeth, Paul, Magnus i Alec. Lightwood uściskał się ze swoim parabatai. Na wojnie będą ze sobą związani, jak nigdy dotąd.

- Jak się czujesz, Clary? - spytała Annabeth. Miała na myśli wczorajsze zdarzenie.

- Fizycznie dobrze... psychicznie ciut gorzej, tak jak każdy. - Dziewczyna nie musiała odpowiadać, doskonale wiedziała o czym mówię.

- Co słychać, biszkopciku? - spytał radośnie Magnus. Nie widziałam go od czasu przyjęcia, które urządziłam w posiadłości. Wtedy, kiedy... poroniłam. Od tamtego czasu prawie nic się nie zmienił. Jak zawsze był ubrany w swoim własnym stylu, a we włosach miał pełno brokatu.

- Witaj, Magnusie - uśmiechnęłam się do niego.

- Do twarzy ci w stroju bojowym. - Wskazał na mój strój. - Aczkolwiek szkoda, że musisz go mieć na sobie w takiej a nie innej sytuacji - westchnął. Po jego słowa nastąpiła krótka cisza, którą w końcu postanowił przerwać Paul.

- Postanowiliśmy się pobrać przed wojną - oznajmił, wywołując tym lekkie uśmiechy. Bo tylko tak można było na to zareagować. Lekkim uśmiechem. Nie było z czego się cieszyć. Pobierali się, bo wiedzą, że mogą zginąć.

Jace ponownie splótł nasze palce, jakby mi czytał w myślach. Odsunął się ze mną o kilka kroków, aby każdy nas widział. Odchrząknął.

- Co do ślubu - zaczął blondyn, a ja dostrzegłam, jak lekko się rumieni. - Poprosiłem Clary o rękę.

- Zgodziłam się - powiedziałam z uśmiechem i ściągnęłam rękawiczkę, aby pokazać dowód na moim palcu.

- O mój Boże - szepnęła Celine, przykładając dłonie do twarzy. W jej oczach błysnęły łzy wzruszenia. Mia, która do tej pory stała cicho z boku, podskoczyła z piskiem i podbiegła do mnie, aby mnie uścisnąć. Stephen uśmiechnął się szeroko i także podszedł, aby wyściskać syna, a potem mnie.

- Będę dumny mogąc nazywać cię córką, Clary - powiedział, tym samym wywołując we mnie łzy. 

Annabeth i Paul równie szeroko uśmiechnięci podeszli, aby nam pogratulować. Ostatni w kolejce był Alec, który uściskał swojego parabatai, a na koniec stanął przede mną i ujął moje dłonie.

- Cieszę się, że to ciebie wybrał - powiedział, po czym przyciągnął mnie do siebie. Poczułam, jak więcej łez spływa po moim policzku. Nie tego się spodziewałam, a spodziewałam się negatywnego zdziwienia i niezaakceptowania. Jest jednak inaczej. Rodzina Herondale'ów przyjęła mnie do siebie z miłością, chociaż jeszcze nie przyjęłam ich nazwiska.

- Och - westchnęła Celine nadal ze łzami w oczach. Teraz to ona mnie do siebie przyciągnęła    czule, niczym matka. Pogładziła moje włosy. - To najlepsza rzecz, jaka mnie mogła spotkać przed wojną. Tak bardzo się cieszę, Clary. Teraz z dumą będę mogła nazywać cię córką. - Odsunęła się ode mnie i ujęła moją twarz, aby następnie pocałować mnie w czoło. To samo zrobiła, gdy podeszła do Jace'a. Dopiero potem stanęła znowu u boku męża.

W tym samym czasie zorientowałam się, że połowa spojrzeń w sali jest skierowana na nas. Niektórzy kiwali nam głową z delikatnymi uśmiechami w ramach gratulacji. Odpowiadałam tym samym gestem. Kiedy jednak ujrzałam w tłumie beznamiętny wzrok Cariny, uśmiech zniknął z mojej twarz.





***




Następne dwie godziny spędziliśmy z boku sali rozmawiając, a chwilami milcząc i po prostu ciesząc się swoją obecnością... swoimi ostatnimi chwilami życia. Za jakieś dwie godziny wszystko miało się zacząć, albo raczej z a k o ń c z y ć.

- A ja myślałam, że Seraphina ratując wtedy nas wszystkich - nie dokończyłam, tylko pokręciłam głową.

- Nie tylko ty - powiedziała Annabeth. - Najwidoczniej krew demona nadal robi swoje. Najdziwniejsze jednak jest to, że przeżyła.

- A Mroczny Kielich zaginął. Może to i dobrze. W jego przypadku każde ręce są niepowołane - powiedział Paul na co wszyscy mu przytaknęliśmy.

W tym samym czasie po sali rozprzestrzenił się rozkaz Roberta, który nakazywał, aby wszyscy zebrali się przed schodami do sali. Przyjęłam dłoń, którą Jace mi podał, aby pomóc mi wstać, po czy ruszyliśmy w wyznaczone miejsce. Na zewnątrz panował już ogromny tłum, który ciągnął się jeszcze daleko.

U szczytu schodów stanęli Maryse, Robert, a także przedstawiciele każdej rasy Podziemnych.

Konsul uniosła dłoń na znak ciszy, która zapadła w ciągu kilku sekund. Jedyne co było słychać, to cicho iskrzący się ogień w ogniskach. Maryse przemówiła głośnym głosem, który słychać było jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów dalej.

- Mamy dwie godziny - zaczęła, stojąc dumnie wyprostowana. - Za dwie godziny rozpocznie się wojna o w s z y s t k o. O wolność, o honor, o życie! Będziemy walczyć aż do ostatniej kropli krwi. To nią zapiszemy historię, która będzie miała dzisiaj miejsce. Wszyscy, Nocni Łowcy i Podziemni połączą siły. - Wokół nas rozległy się krzyki bojowe. Każdy Podziemny, każdy Nocny Łowca, który stał obok mnie, dzisiaj był gotów oddać życie. Ja także byłam na to gotowa. Czułam, jak siła rośnie we mnie z każdym kolejnym uderzeniem serca.

- Musimy być gotowi na wszystko - zaczął Robert, kiedy krzyki nieco ucichły. Inkwizytor rozwinął białą kartkę, wlepiając w nią wzrok. - Dlatego będą pewne zasady i strategia. Na początek; kobiety w ciąży oraz dzieci do trzynastego roku życia, nie będą uczestniczyły w walce. Zostaną bezpiecznie usadowieni w lochach i piwnicach, gdzie będą zaopatrzone w koce i żywność. - Poczułam, jak Jace się napina. Wiedziałam, co to dla niego oznacza; rozłąkę z siostrą. - Kolejna sprawa, to sanitariusze, którzy będą niezbędni podczas wojny w sali anioła. Będą zajmować się rannymi. Sanitariuszami będą osoby, które przyjęły Wstąpienie w zeszłym roku. Ostatnia sprawa, to strategia. Będziecie na początek walczyć w pięciu legionach, do których zaraz was przydzielimy. Pierwszy, to obronny. Będą w nim osoby, które będą chronić wejścia do sali anioła. Drugi legion, to miastowy. Będzie on bronił miasta, jeżeli się do niego przedrze wróg. Trzeci legion jest bramowy i będzie chronił bram miasta, aby nikt się przez nie nie przedostał. Czwarty legion, to bitewny, który będzie głównym legionem walczącym na polu bitwy. I ostatni legion. Tarczowy. Będzie to legion, który będzie najbardziej wysunięty z przodu. Przyjmie na siebie pierwszą falę. Kiedy ta minie, legion piąty dołączy do legionu czwartego. Utrzymujcie te pozycje najdłużej jak się da.

- Teraz przystąpimy do przydzielania was do waszych legionów. Sprzeciw zostanie uznany za dyskwalifikacje z walki i przeniesienie do sanitariuszy - oznajmiła Maryse, po czym ścisnęła mocniej stos trzymanych w dłoni papierów. Ja ścisnęłam mocniej dłoń Jace'a.

Przydziały trwały dobre pół godziny. Nikt z moim przyjaciół nie zaliczył się do pierwszego legiony. Do drugiego zaliczyła się jedynie Annabeth, na co zauważyłam, że zaciska szczękę i dłonie w pięści. Do trzeciego dostał się Paul z czego również nie był zadowolony. Do czwartego zaliczyli się Tyrell'owie, Alec, rodzice Jace'a, a także on sam. Mojego imienia nie wymieniono.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Swoje imię usłyszałam w przydziale do legionu piątego.



Jace był na początku w szoku, ale znikło to tak szybko jak się pojawiło. Szok zastąpił gniew.

- Jak to możliwe - warknął. Ledwo wytrzymywał stanie w miejscu. Musiałam go złapać za rękę tak mocno, że aż zbielały mi kostki. Nie mogłam ryzykować, że zacznie protestować.

- Jace - syknęłam. - Uspokój się, błagam cię...

- Jak mogli cię dać do piątego legionu, przecież - urwał. Nie potrafił dokończyć zdania. Wiem jednak, jak miałoby ono brzmieć. "...przecież, to samobójstwo". Owszem. Piąty legion miał unicestwić, jak największą liczbę wroga, aby reszta legionów miała łatwiej. Dlatego był on najbardziej niebezpieczny. Przydzieleni tam zginą najszybciej. Zginą jako pierwsi.

Wzięłam głęboki drżący oddech. Mimo wszystko czułam ulgę, bo wszyscy, na których mi zależy, zostali przydzieleni gdzie indziej.

Kiedy Maryse skończyła wymieniać ostatnie imiona, oznajmiła:

- Teraz niech kobiety ciężarne, a także dzieci, udadzą się pod nadzorem strażników do piwnic i lochów. Sanitariuszy proszę o nakarmienie i napojenie wojowników. Macie półtorej godziny. Potem każdy legion ma zająć swoją pozycję. - Konsul westchnęła ciężko. Dostrzegłam smutek w jej oczach. - To wszystko. Dziękuję.






Maryse 






Po orędziu udałam się do swojego gabinetu. Rzuciłam stos papierów na biurko, po czym opadłam na fotel stojący w rogu pomieszczenia. Schowałam twarz w dłoniach, czując, jak resztki sił mnie opuszczają.

Isabelle zaginęła na dobre. Alec i Max oddalają się ode mnie z każdym dniem, a ja nie potrafię temu zaradzić, bo nie poświęcam im wystarczająco czasu. Stanowisko Konsula niesie ze sobą zbyt wiele poświęceń. Jedyna osoba z mojej rodziny, którą widuję najczęściej, to Robert. Chociaż łączą nas więzy małżeńskie, łączy nas już tylko kariera. A przynajmniej tak to wygląda z jego perspektywy. Gdyby z mojej strony było tak samo, nie cierpiałabym za każdym razem, kiedy przed moimi oczami bawi się z innymi. A jednak od naszej ostatniej wspólnej nocy minęło niespełna dwa miesiące. Przyszedł wieczorem do kuchni, gdzie podpisywałam różne papiery i zaczął rozmawiać o Alecu. O tym jaki jest z niego dumny. Nie wiem, jak to się stało, że tamtej nocy, po raz pierwszy od dłuższego czasu, coś między nami ponownie zapłonęło. Były to jednak zwykłe złudzenia, które miały swoją  c e n ę.

Odruchowo przyłożyłam dłoń do brzucha.

Nie ma już  r o d z i n y  Lightwood.
Są tylko Lightwood'owie. 
Nefilim, których łączą już tylko te same więzy krwi i nazwisko.
N i c  w i ę c e j.

- Maryse - Wyprostowałam się, kierując wzrok na drzwi. Mój m ą ż  stał sztywno i patrzył na mnie smutnym wzrokiem.

- O co chodzi? - spytałam, wstając. Poprawiłam koka, starając doprowadzić się do porządku.

- Jeżeli mamy zginąć, to chociaż chcę wiedzieć - wyjaśnił i spuścił wzrok. Po chwili jednak znowu go podniósł, ale nie na mnie tylko na brzuch.

- Co chcesz wiedzieć? - spytałam, czując, jak moje serce przyśpiesza. Objęłam się ramionami, kryjąc się przed jego spojrzeniem.

- Myślisz, że nie zauważyłem. - Brzmiało to bardziej, jak stwierdzenie niż pytanie. Doskonale jednak wiedziałam, co miał na myśli. Za każdym razem, gdy przez ostatni miesiąc dręczyły mnie mdłości, myślałam, że nie widzi. Ale widział. I wie.

- Z Isabelle i Maksem było tak samo - dodał, kiedy wbiłam wzrok w podłogę. - Tylko z Aleciem było najmniej... problemów.

Teraz nie potrafiłam już powstrzymać łez    nie, kiedy mówił do mnie takim tonem, jak dawniej. Zupełnie, jakby się stęsknił, jakbym nabrała wartości w jego oczach.

- Nie chcę, abyś walczyła, Maryse. - Spojrzałam na niego ze złością. - Nie możesz...

- Nie masz prawa mi mówić, co mogę, a co nie - przerwałam mu. - Nagle zaczęłam cię interesować?

- Popełniłem błąd... - Parsknęłam śmiechem, chociaż nie było w tym słychać ani kropli rozbawienia. Jedynie szyderstwo.

- Błąd? - wykrztusiłam. - Pieprząc się na moich oczach z pierwszą lepszą? Chociaż nie, czekaj! Ta brunetka, szefowa instytutu w Paryżu, jak jej tam... ach tak! Evelyn Ashdown. Co jak co, ale ona miała klasę. Nie powiem.

- Między nami już wszystko było skończone! - podniósł głos, ale od razu się opanował. - M y ś l a ł e m, że tak jest. W końcu byliśmy w separacji.

- B y l i ś m y? - spytałam z niedowierzaniem. - Nadal jesteśmy, sam to wszystko zacząłeś.

- Kłóciliśmy się na każdym kroku, a kiedy Isabelle zaginęła...

- A kiedy Isabelle zaginęła, to zamiast być dla siebie oparciem, ty wolałeś się bawić w burdelu!

- Nie wiedziałem już co robić! - przerwał mi, tym razem niemal krzycząc. Zrobił krok w moją stronę z oczami pełnymi łez. Zacisnął usta w cienką linię, po czym wypuścił drżący oddech. - Nie wiedziałem... Wszystko się zaczęło walić... my... Izzy... - głoś mu się załamał. Zanim zdążyłam się zorientować, uderzył pięścią w biurko i leżące na nim papiery. W drewnie zostało wgniecenie.
- Żałuję... żałuję tak cholernie... Gdybym mógł cofnąć czas...

Stałam nieruchomo, pozwalając łzą spływać po moich policzkach.

Powinnam go nienawidzić. Powinnam go chcieć zabić. A jednak nadal coś do niego czułam. Coś co było miłością i złością w jednym.

- Nie liczę, że mi wybaczysz - zaczął, stając przede mną z oczami szklanymi od łez. Opadł na kolana przede mną, kładąc jedną dłoń na moim brzuchu, a drugą chwytając moją dłoń. - Nie zasługuję na wybaczenie, ale proszę cię o jeszcze jedną szansę. Zmienię się... przysięgam. Tylko daj mi ostatnią szansę... dla mnie... dla naszego dziecka... - Po tych słowach przycisnął twarz do mojego brzucha. Łkał cicho i żałośnie. Płakałam razem z nim; ze szczęścia, że nadal chce do mnie wrócić. Ze smutku, że zdał sobie sprawę dopiero teraz. Ze złości, że gdy nareszcie coś się mogło ułożyć, musiało się to stać akurat dzisiaj, akurat teraz.

- Robert - zaczęłam, czując, że za chwilę nie dam sobie rady. Zaczęłam głęboko oddychać, nie mogąc złapać oddechu. - Ja je... ja je nie dam rady urodzić. - Wybuchłam jeszcze większym płaczem, również opadając na kolana. Teraz oboje byliśmy na tym samym poziomie. Poczułam, jak jego ręce łapiąc mnie za ramiona.

- O czym ty mówisz, Maryse? - spytał z przerażeniem w oczach.

- Wojna... stres... wszystko... ja się boję, że je stracę... Ono jest jeszcze takie słabe... podatne na zranienia... ja...

- Nie - powiedział, ujmując moją twarz. - Nie stracisz, rozumiesz? Pójdziesz do piwnicy, przeżyjesz i urodzisz - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Co z tobą? - spytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź.

- Wrócę, Maryse - wyszeptał, po czym pocałował mnie namiętnie i przyciągnął do siebie. - A jak wrócę, zaczniemy wszystko od nowa.

sobota, 29 lipca 2017

Rozdział 4 Skrzydła Anioła

◊ Clary 




Powoli stanęłam przed swoją szafą. Łapiąc za rączki, otworzyłam podwójne drzwi, które cicho zaskrzypiały. Szybkim ruchem odepchnęłam ubrania na wieszakach na bok, aby widzieć całe wnętrze mebla. Na ścianie widniała podłużna linia, która była przecięciem drewna. Paznokciem zahaczyłam o wgłębienie i pociągnęłam lewą część drewna do siebie, a następnie drugą. Przede mną ukazała się kolejna ściana szafy, na której wisiał strój bojowy.




***



Po założeniu ostatniej części ubrania, którym były czarne, skórzane botki do kolan, spojrzałam na lustro przed sobą; czarny strój opinał moje ciało, podkreślając moje kształty, a tym samym chroniąc każdy centymetr mojego ciała.

Czarny skórzany kombinezon, został specjalnie zaprojektowany przez najlepszego w tej dziedzinie człowieka w Idrisie. Materiał choć przylegał do ciała, nie krępował ruchów. Miejsca najbardziej podatne na zranienie, czyli okolice brzucha i biustu, zostały specjalnie osłonięte warstwą lekkiego, ulepszonego metalu, którzy chował się pod dodatkowym, czarnym materiałem. Z daleka mogło to przypominać coś na kształt cienkiego gorsetu, który nie tracił na elastyczności. Podobnymi miejscami były ramiona, a także piąstki na cienkich rękawicach odkrywających palce.

O prócz stroju, na moim ciele widniały także pochwy na broń; dwie na moim biodrze na miecze, dwie na moim udzie na sztylety, a także jedna - tajemna - w rękawie na sztylet motylkowy. Każda z nich była już wypełniona dziełami Żelaznych Sióstr.

Wzięłam głęboki oddech, czując, jak unosi się moja pierś, a materiał robi to samo, cały czas ją osłaniając.

Sięgnęłam po gumkę do włosów, szybkim ruchem upinając rude loki w kucyka.

W y g l ą d a ł a m, jakbym była gotowa.
Ale w  r z e c z y w i s t o ś c i  wiedziałam, że mogę nie dożyć świtu.

- Do północy zostało sześć godzin. - Odwróciłam gwałtownie na dźwięk głosu w drzwiach. Jace wszedł powoli do pokoju, z rękami wsuniętymi w spodnie od stroju bojowego. W przeciwieństwie do mojego, jego składał się ze skórzanych spodni, czarnej kurtki z cienkiego materiału i ciężkich, sznurowanych butów. Tak samo jak ja, nosił na sobie ciężar pochw z bronią. Materiał kurtki opinał jego mięśnie, sprawiając, że wyglądały na jeszcze większe.

Nadal nie mogłam uwierzyć, jakim cudem ktoś taki jak  o n  mógł pokochać kogoś takiego jak  j a.

- Za półtorej godziny musimy być w sali anioła - przypomniałam, choć doskonale wiedziałam, że on także o tym wie. Sam mi przekazał tą wiadomość dzisiaj rano. Szok nadal nie pozwalał mi przyjąć do wiadomości, że za tym wszystkim stała Seraphina. Moja s i o s t r a. Moja k r e w. To ona zajęła miejsce Lilith. To ona. To ona. To ona. Była jednak bez kielicha, na pewno była. Gdyby go miała, już dawno świat obróciłby się na jej życzenie.

Gdy się o tym dowiedziałam, myślałam, że zabraknie mi tchu. Zgodziłam się iść z Jace'm do jego posiadłości, gdzie Celine i Stephen wyjawili mi jeszcze więcej szczegółów z kolejnego zebrania, na którym Jace i pozostali nie mogli już uczestniczyć. Jakiś czas później, na placu Maryse wygłosiła oficjalne orędzie, w którym poinformowała o nadchodzącej wojnie i jej możliwych skutkach. Ogłosiła, że nawet jeżeli jesteśmy spisani na przegraną, będziemy walczyć, bo tak nakazuje nam honor i anioł Razjel. Wszyscy będziemy zabijać, nawet podziemni, którzy zgodzili się z nami walczyć (nawet faerie). Nie wspomniała jednak słowem o - według każdego - fałszywym warunku, który opierał się na wydaniu mnie w ręce Seraphiny w zamian za "litość".

Gdybym wiedziała, że Seraphina nie kłamie, sama oddałabym się w jej ręce. Jednak jej słowa były tym samym, co słowa Lilith, mojej "kochającej mnie nad życie" m a t k i.

Zaraz po orędziu, Robert nakazał wszystkim Nocnym Łowcą zebrać się w sali anioła, a także przed nią. Każdy miał przynieść ze sobą żywność, broń, koce i ręczniki. Jace od razu wrócił z rodziną do domu, aby się przygotować. Ja także i miałam na niego zaczekać u siebie.

- Spakowałaś się już? - spytał, mierząc mnie wzrokiem, którego nie potrafiłam rozgryźć. Wiedziałam jednak jedno; był zdruzgotany, tak jak każdy. Prowadzimy bezsensowną rozmowę, mając nadzieję, że stanie się ona dla nas niedużą pokrywką przed nadchodzącą walką.

- Tak - wyszeptałam, wskazując na dwie duże torby obok łóżka, w których były broń, jedzenie z wodą, ręczniki i koce. - A ty?

- Moi rodzice czekają już w sali anioła. Członkowie rady mieli się stawić wcześniej. - Pokiwałam ledwo widocznie głową na zrozumienie. Czułam, jak moje ciało się trzęsie, a serce bije jak oszalałe. Bałam się ruszyć. Jace to dostrzegł i podszedł bliżej. Przyciągnął mnie do siebie. Wypuściłam drżący oddech, nie wiedząc nawet, że go wstrzymuję.

- Jace - wyszeptałam, nadal opierając głowę o jego obojczyk. Różnica wzrostu między nami była wręcz prześmieszna. Ledwo dosięgałam mu szyi. Zaletą była jednak możliwość słyszenia bicie jego serca, gdy mnie obejmował.

- Ja też się boję - odpowiedział równie cicho, po czym odsunął mnie od siebie nieco, aby móc spojrzeć i w oczy. Dopiero teraz zauważyłam, że jego oczy są pełne łez.
- Nie to jest jednak najgorsze - powiedział. - Najgorsze jest to, że myślałem, że wiem co do ciebie czuję po jednym razie gdy cię straciłem. Myślałem, że twoja śmierć nauczyła mnie już tego czego mnie miała nauczyć. - Przełknęłam cicho ślinę, nie wiedząc czy powinnam się bać jego następnych słów.

- Jace - zaczęłam, ale przerwał mi, przykładając dłoń do mojego policzka i kciuk kładąc na moich ustach.

- Ten jeden raz nie był najwidoczniej wystarczający, bo myśl, że mogę cię stracić drugi raz i tym razem bezpowrotnie... - Jego usta zacisnęły się w wąską linię. - Clary - wypowiedział moje imię z bólem. - Ja nie przeżyję, jeżeli znowu cię stracę. Nie dam rady. - Otworzyłam usta, aby coś powiedzieć, ale nadal nie dawał mi dojść do słowa.
- Żałuję, że nie potrafię sprawić, aby się to nie stało nieuniknione. Żałuję tak bardzo... Dlatego jeżeli - głos mu się załamał, ale trwało to tylko chwile. - Jeżeli ty... ja... jeżeli jutro naprawdę któreś z nas ma zginąć... to chcę... chcę zginąć wiedząc, że naprawdę należymy do siebie, że to co było, jest... będzie między nami nawet po śmierci. - Poczułam, jak jego dłonie sięgają po moją, która w tej chwili zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Poczułam, jak jego ciepłe palce ściągają moją rękawiczkę, pod którą cały czas krył się srebrny pierścionek z kamieniem księżycowym.

- Clary. - Ponownie spojrzałam mu w oczy, czując, jak moje serce się ściska na widok łez w jego oczach. Czułam jak jego palce ujmują moją dłoń i bawią się pierścionkiem na moim palcu. - Clarisso Adele Morgenstern... czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? - Wypowiadając te słowa łzy spłynęły po jego twarzy. Rozdziawiłam usta jeszcze szerzej, czując, jak moje policzki także stają się równie mokre.

Jeżeli w moim sercu nadal były jakiekolwiek sopelki lodu po demonicznej krwi, tak teraz topniały, pozostawiając po sobie tylko wodę. Po moim ciele rozlało się ciepło, które sprawiło, że najchętniej bym się rozpłynęła.

Patrzyłam, jak jego złote oczy świecą od łez, których przybywało nam obojga. Wzięłam głęboki oddech, ściskając mocno jego dłonie. Wzięłam głęboki oddech, po czym przełknęłam ślinę.



- Tak - wyszeptałam lekko oszołomiona, po czym zebrałam w sobie siły, mówiąc jeszcze głośniej:
- Tak, zostanę twoją żoną! - Po wypowiedzeniu tych słów złączyłam nas w namiętnym pocałunku. Smakowałam słonawy smak łez jego warg, tak jak on smakował moich.

To co się działo we mnie w tamtej chwili przypominało huragan. Miałam wrażenie, jakby wyrosły mi skrzydła, które ktoś dawno temu mi obciął. A obciął je Valentine; swoją nienawiścią uniemożliwił ich odrastanie. Jace swoją miłością - naszą miłością - sprawił, że stały się one ogromne jak nigdy dotąd. C z u ł a m  to.

Kiedy zaprzestaliśmy na chwile pocałunków, aby móc złapać oddech, stykaliśmy się czołami. Jego palce ponownie sięgnęły po moją dłoń z pierścionkiem. Poczułam, jak powoli go zdejmuje. Nie protestowałam, choć miałam na to ochotę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ściągnął go tylko po to, aby przełożyć z palca serdecznego na środkowy. Spojrzałam na nową pozycje pierścionka, po czym przeniosłam pytający wzrok na jego twarz, na której o prócz łez, widniał lekki uśmiech. Właśnie w tamtym momencie nieznana mi ciepła obręcz wsunęła się na palec serdeczny. Spojrzałam w dół i poczułam ponowną falę łez i ciepła.

Na moim środkowym palcu widniał pierścionek z kamieniem szlachetnym, a na serdecznym    sygnet rodowy Herondale'ów.

Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Jest piękny - powiedziałam, napawając się ciężarem sygnetu na moim palcu. - Nigdy nie miałam sygnetu Morgenstern'ów, mój ojciec wyrobił go tylko dla siebie i Jonathana. Nie dam rady ci więc takiego dać... - urwałam, gdy poczułam, jak jego dłoń ujmuje mnie pod brodę, zmuszając, abym na niego spojrzała.

- Powiedziałaś "tak". Nic innego już nie chcę - wyjaśnił, po czym zaczął odpinać mój pas z bronią. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

- Mamy jakąś godzinę - przypomniałam.

- Wystarczy mi pół.

Zanim się spostrzegłam, poczułam, jak jego ręce unoszą mnie w powietrze za pośladki. Korzystając z okazji oplotłam go nogami i przywarłam do jego ust. Kiedy mnie posadził na łóżku, ja także nie pozostawałam mu dłużna i zaczęłam rozpinać broń, a wkrótce zdejmować ubrania.

Nadal się trzęsłam, ale już nie ze s t r a c h u, tylko z  r o z k o s z y  i  s z c z ę ś c i a.






***




Jego pierś unosiła się i opadała w tym samym tępię    spokojnie i powoli. Jego ramie obejmowało mnie mocno, nie pozwalając mi się odsunąć. Nawet nie miałam takiego zamiaru. Mogłabym spędzić wieczność w obecnej pozycji; wtulona w jego ciepłe ciało, które, już wkrótce będzie nosiło runę miłosną, małżeńską. Biorąc głęboki oddech, uniosłam dłoń, na której widniał pierścionek i sygnet z literką H. Uśmiechnęłam się.

- Clarissa Adele Morgenstern Herondale. Clarissa Adele Herondale. Clary Herondale. - Skrzywiłam się z niesmakiem. - Brzmi okropnie, może powinnam zostać przy panieńskim.

- Ani mi się waż - powiedział z udawanym złym głosem, ale czułam jak jego pierś się trzęsie z tłumionego śmiechu. Jego dłoń sięgnęła po moją, nadal uniesioną. Przyciągnął ją do swojej twarzy. Czułam, jak składa pocałunek częściowo na moim palcu, a częściowo na sygnecie.
- Clary Herondale, żona szefa Bułgarskiego instytutu. Lepiej brzmieć nie może.

Nie mogąc się powstrzymać, obróciłam się w jego ramionach tak, aby leżeć na brzuchu i spojrzeć mu w oczy. Uśmiech zgasł z moich ust, kiedy coś sobie uświadomiłam.

- Myślisz, że twoi rodzice zaakceptują synową, która nie potrafi przedłużyć linii Herondale'ów?

- Och, Clary - Jace westchnął ciężko, odgarniając kosmyk moich włosów za ucho. - Uwierz mi, jesteś najlepszą synową jaka mogła im się trafić. Dzieci, to już inna bajka. Kocham cię taką jaka jesteś i nic tego nie zmieni - powiedział, gładząc czule mój policzek. Po chwili jednak się uśmiechnął. - Jestem też pewien, że Mia się ucieszy z mojego wyboru na jej bratową.

Nie mogłam się nie uśmiechnąć.


wtorek, 25 lipca 2017

Opowiadanie także na WATTPAD

Hej, Aniołki! Chciałabym was powiadomić, że zdecydowałam się opublikować swoje fanfiction także na WATTPADZIE. Dla tych, którzy wchodzą na niego częściej niż na bloggera, będą mogli łatwiej śledzić fanfiction :) Dopiero zaczęłam wstawiać tam rozdziały, dlatego może potrfać kilka dni zanim wszystkie skopiuję na Wattpada, do tego czasu nie będzie nowych rozdziałów!

Dziękuję i mam nadzieję, że pomysł się spodoba :))

LINK WATTPAD:




Rozdział 3 O wschodzie słońca


◊ Clary 





Obudziło mnie pukanie do drzwi. Rozchyliłam zaspane powieki, mrugając kilka razy. Wzięłam głęboki oddech, chcąc się wyciągnąć, ale od razu tego pożałowałam; byłam zmarznięta na kość. W kominku już dawno przestało się palić przez co w domu było tak chłodno, że wraz z moim oddechem z moich ust wyleciała biała para. Po przełknięciu śliny, moje gardło zalał ostry ból. Szczelniej obejmując się kocem, chwiejnym krokiem ruszyłam do drzwi. Dochodząc do holu, pukanie ponownie się rozległo, chwile potem dochodzący od zewnątrz głos:

- Clary, proszę otwórz!

Znieruchomiałam kilka metrów od drzwi, za którymi stał Jace. Ponownie zapukał w drzwi, błagając, abym go wpuściła.

- Wiem, że nie chcesz mnie widzieć, ale to ważne! Chodzi o wczorajsze spotkanie Clave! Clary, proszę cię!

Gdyby Maryse nie wspomniała o zebraniu, na którym mieli się zjawić także moi przyjaciele, uznałabym jego słowa za zwykłą wymówkę. Niechętnie zbliżyłam się do drzwi. Musiał to być ważny powód skoro Clave nie zgodziło się, abym uczestniczyła we wczorajszym zebraniu. Musiałam się dowiedzieć. Zacisnęłam drżącą dłoń na klamce. Drzwi otworzyły się, ukazując blondyna opartego o ścianę. Miał na sobie czarną kurtkę z niebieskim szalikiem wokół szyi. Widząc mnie, wytrzeszczył oczy i natychmiast się wyprostował.

- Na Anioła, Clary! - wykrzyknął, po czym ujął moją twarz w swoje ciepłe dłonie. Czując ciepło rozchodzące się po mojej twarzy, poczułam jak miękną mi nogi. Musiałam się przytrzymać ściany, aby nie upaść. 
- JESTEŚ LODOWATA!

- M-Miałam problem z o-ogrzewaniem - wymamrotałam, wypuszczając drżący oddech a wraz z nim białą parę.

Chłopak odruchowo objął mnie ramieniem i wepchnął z powrotem do środka, zamykając za nami drzwi. Zaczął mnie prowadzić z powrotem do salonu, gdzie opadłam na kanapę. Jace od razu wrzucił cały kosz drewna i rozpalił ogień. Rozpiął kurtkę i pomógł mi ją ubrać. Chciałam zaprotestować, ale on najzwyczajniej mnie zignorował.

Czując ciepło i jego zapach bijący od kurtki, myślałam, że się rozpłynę. Jego dłonie sięgnęły po koc i ponownie mnie nim okryły.

- Zaraz wracam, idę do kuchni zrobić ci coś ciepłego, nie wasz się stąd ruszać! - zagroził, stojąc nade mną z palcem wycelowanym we mnie, jak rodzic karcący dziecko.

- Nie mam dokąd - mruknęłam, kiedy odszedł. Odetchnęłam głęboko, ciesząc się ciepłem z każdej strony. Nawet lód w moim sercu zaczął topnieć; bo chociaż nadal byłam na niego wściekła, nie potrafiłabym wstać i go wygonić.

Już po paru minutach wrócił z dużym, parującym kubkiem herbaty. Z przyjemnością zacisnęłam zmarznięte palce wokół ciepłej porcelany.

- To powinno cię rozgrzać - powiedział, siadając obok mnie. - Dlaczego zostałaś tutaj na noc? Nie ma pokojówek, które utrzymywałyby ogień w kominkach. Jest już jesień, jest cholernie zimno!

- A dokąd miałam pójść?

- Dobrze wiesz gdzie.

- A ty dobrze wiesz, dlaczego nie! - warknęłam, patrząc na niego ze złością w oczach. - I nie myśl, że przekupisz mnie herbatką! Powiedziałeś, że chodzi o Clave. O co chodzi? - Nie zdołał ukryć bólu, który się pojawił w jego oczach. Ja także poczułam lekkie poczucie winy, że tak na niego naskoczyłam, ale nie zmieniało to faktu co mi zrobił.

- Wczoraj... Clarence został zamordowany - oznajmił. Na jego słowa prawie wypuściłam z dłoni kubek. Zdołałam się jednak powstrzymać, zaciskając na nim mocniej palce.

- Co?

- To nie wszystko - dodał, spuszczając wzrok na moje dłonie. Jeszcze chwile się wahał, ale po chwili poczułam, jak jego dłoń ujmuje delikatnie moją, wspólnie trzymając kubek. - Sprawca zostawił wiadomość.

Jego kolejne słowa uderzały we mnie, jak policzek. Gdyby nie jego dłoń, herbata już dawno zamoczyłaby dywan.






W TYM SAMYM CZASIE...




Isabelle 





Nie wahałam się ani chwili. Szybkim krokiem przemierzałam korytarze, pamiętając drogę prowadzącą do sali tronowej. Krew się we mnie gotowała tak bardzo, że najchętniej bym coś roztrzaskała.

- Pani - Bernael położył swą dłoń na moim ramieniu, nadal utrzymując ludzką postać. Niechętnie stanęłam i odwróciłam się w jego stronę. Od przedwczoraj, czyli od czasu ślubu, pełnił rolę mojego oficjalnego doradcy. Kiedy dzisiaj rano przyszedł mnie obudzić i poinformować o tym, że Seraphina zaplanowała atak na dzisiaj, nie mogłam uwierzyć.

- Czego?

- Nie możesz jej okazywać swojego niezadowolenia, będzie myślała, że ją zdradziłaś...

- Nie miała prawa planować ataku tak szybko bez mojej wiedzy! - warknęłam i ignorując jego dalsze słowa, kontynuowałam marsz. Mimo to, nie odstępował mnie na krok.

Wchodząc z hukiem do ogromnej sali, zastałam w niej już Seraphine, Asmodeusza i Jonathana. Rodzeństwo Morgenstern było pogrążone w kłótni, ale kiedy zrobiłam jeszcze kilka kroków, ucichli i na mnie spojrzeli.

- Za późno - syknęła rudowłosa, patrząc na brata, po czym wróciła na swój tron.

- Jak śmiałaś? - spytałam, nawet nie siląc się na miły czy cichy ton. - Zdecydowałaś się zaatakować Alicante już dzisiaj, kiedy miałaś zamiar mnie o tym poinformować?!

- Dziś rano, i to zrobiłam poprzez twojego nowego doradce - Jej wzrok przeszył Bernaela, który stał u mojego boku nieporuszony.

- Zdecydowałam się ciebie poprzeć, daj mi dobry powód, abym tego nie żałowała!

- Już ty znasz swoje powody - odpowiedziała. - Tak samo jak ja znam swoje, aby uznawać cię za swoją następczynię.

Wzrok Jonathana i Asmodeusza skakał na nas obie. Obydwaj wiedzieli, że wystarczy kilka sekund, abyśmy wskoczyły sobie do gardeł. Nasze pazury i tak się już obnażyły gotowe do ataku.

- Nie traktuj mnie, jakbym ci nie dorównywała - powiedziałam w końcu, unosząc głowę. Skoro na jakiś czas porzuciłam Isabelle Lightwood, to muszę na razie być tym, kim się stałam. Seraphinie niestety trudno to zaakceptować; wstała i powoli zeszła po schodach, podchodząc do mnie. Dzieliło nas może pół metra.

- Władza uderzyła ci do głowy, dziewuszko?

- Nazwij mnie tak jeszcze raz, a przysięgam, że źle to się dla ciebie skończy - zagroziłam, robiąc krok w jej stronę.
- I nie, nie uderzyła. A przynajmniej nie tak bardzo, jak tobie. 

- Zważaj na słowa... dziewuszko. - Ledwie co zdążyła skończyć zdanie, a moja ręka zacisnęła się na jej gardle, pchając prosto na schody na które upadła razem ze mną. Usłyszałam cichy trzask w jej głowie i jej krzyk, ale w tym samym czasie machnęła dłonią. Niewidzialna siła uderzyła we mnie, rzucając kilkanaście metrów w tył, prosto na jeden ze stołów z uczty, który jeszcze nie został sprzątnięty. Przeturlałam się po nim, lądując na podłodze. Jęknęłam głośno, czując ostry ból przeszywający moje ciało. Poczułam czyjeś ręce łapiące mnie za kibić, a drugie za ramiona. Bernael i Jonathan pomagali mi wstać, podczas gdy Asmodeusz trzymał siłą swoją żonę, aby ta mnie nie zabiła. Bo niewątpliwie to chciała teraz zrobić.

- Puść mnie! Zabiję ją! - krzyczała, kiedy Jonathan i demon, wyprowadzali mnie - również siłą - z sali. Nie puszczali mnie dopóki znów nie znalazłam się w naszej sypialni. Puścili mnie, ale obaj stanęli przed drzwiami, blokując mi wyjście. Krzyknęłam rozdrażniona, łapiąc się za ramie, które ucierpiało podczas upadku. Zaczęłam chodzić w te i we w tę.

- Mogła cię zabić - zaczął Jonathan, ale mu przerwałam.

- Prędzej to ja zabiłabym ją - Choć wiedziałam, że tylko okłamuję samą siebie. Stanęłam w miejscu i wzięłam głęboki oddech.

- Wiem, że jesteś wściekła. Ja też dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj - powiedział, robiąc krok w moją stronę. Pozwoliłam mu dotknąć mojej twarzy. Od nocy poślubnej między nami było dobrze. Oboje byliśmy pewni swoich uczuć, był tylko jeden problem; miejsce, czas i wojna.
- Ale nic już na to nie poradzimy, Seraphina już od szóstej rano dyryguje wszystkimi. Szykuje armię, ulepsza taktykę.

Przełknęłam cicho ślinę, wiedząc, że Jonathan ma racje; nie zdołam już nic zrobić. Dotknęłam dłoni chłopaka, który trzymał ją przy moim policzku. Pogładziłam ją kciukiem, następnie odwracając się do Bernaela.

- Szykuj oddziały, mają być gotowe o północy.

Skinął głową, po czym wyszedł.

Ponownie spojrzałam na Jonathana, ale po chwili zamknęłam oczy marszcząc ze smutkiem brwi.

Jeszcze dzisiaj ulice Alicante będą we krwi.
Niewiadome nawet czy dożyję jutrzejszego ranka.

Czy ktokolwiek kogo kocham dożyje kolejnego wschodu słońca.











Tak, krótki rozdzialik, ale wstawiłam go w ramach przeprosin! A dokładnie za to, że ostatni wstawiłam tak późno :))

poniedziałek, 24 lipca 2017

Rozdział 2 Pulvis et umbra sumus

Clary 




Przeszłam przez bramę. Zanim się obejrzałam, znalazłam się w zatłoczonej Sali Anioła. Zdawała się ona dla mnie nie istnieć. Przed swoimi oczami nadal widziałam Jace'a. Przełknęłam łzy, których przybywało. W ty samym momencie poczułam zawroty głowy. Potrząsnęłam nią kilka razy z nadzieją, że ustąpią. Resztkami sił przepchnęłam się przez tłum, aż doszłam do jednej z kolumn. Oparłam się o nią, przykładając palce do skroni. Świat wirował wokół mnie tak bardzo, że musiałam zamknąć oczy.

- Clary - Niewyraźny głos Annabeth obok ucha nieco mnie obudził. Spojrzałam na nią, ale obraz przed moimi oczami nie przestawał wirować.
- Clary, co się dzieje?


- Kręci mi się w głowie - wymamrotałam, wracając do poprzedniej pozy. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. W tamtej chwili moje nogi były jak z waty. Sen i zmęczenie zaczęły mnie otulać niczym płachta. Ostatnie co poczułam, to ramiona przyjaciółki ratujące mnie przed upadkiem.






Jace 




Po przejściu przez portal, poczułem, jak mój ojciec łapie mnie za ramie i ciągnie w stronę Celine i Mii. Najpierw chciałem stawiać opór, aby zaczekać na Clary, ale zdałem sobie sprawę, że będzie lepiej, jeżeli wytłumaczę jej wszystko nieco później. Teraz na pewno nie będzie chciała mnie słuchać. Jej wzrok, kiedy zobaczyła mnie z Cariną... Oczy pełne bólu i zawodu... Nigdy tego nie zapomnę. W jednej chwili znienawidziłem samego siebie. Nienawidziłem się za to, że od razu nie odepchnąłem Cariny, tylko pozwoliłem, aby szok opanował moje ciało.

- Jace! - Ramiona mojej matki oplotły mnie mocno, przyciągając do siebie. - Na Anioła, jak dobrze, że nic ci nie jest!

- Wszystko dobrze - skłamałem, odsuwając się od niej.

- Gdzie jest Clary? - spytała Mia z głęboką ciekawością. - Ona także poszła cię szukać!

Nie odpowiedziałem od razu. Przełknąłem ślinę, nie wiedząc co dokładnie powinienem powiedzieć.

- Jest tam - powiedział w końcu Stephen, wskazując na drugi koniec sali. Spojrzałem w tamtym kierunku dostrzegając Annabeth i pochyloną głowę rudych loków. Poczułem ulgę, ale znikła ona tak szybko, jak się pojawiła. W jednej chwili Clary zaczęła się osuwać na ziemię. Przyjaciółka złapała ją w ostatniej chwili. Rzuciłem się w jej stronę, przepychając przez tłum. Kiedy dotarłem na miejsce, Annabeth klękała na podłodze, trzymając głowę dziewczyny opartą o swoje kolana. Ukląkłem obok, ujmując w swoje dłonie jej bladą twarz.

- Co się dzieje? - spytałem spanikowany.

- Nie mam pojęcia, zaczęła się źle czuć i nagle zemdlała.

- Clary - wymówiłem jej imię, lekko klepiąc ją po policzku, ale nic to nie dawało. Zanim się zorientowałem, zostałem odepchnięty przez Celine.

- Weź nadgarstek i go masuj w miejscu pulsu - powiedziała, pokazując omawianą czynność. Bez wahania ją przejąłem, robiąc tak, jak kazała.
- Annabeth, narysuj iratze!

Kiedy dziewczyna zabrała się za wypalanie runy, Celine ujęła twarz Clary, poklepując ją lekko w policzki. Wymawiała jej imię wyraźnym, rozkazującym głosem. Minuty mijały i nie było żadnych rezultatów.

- To nic nie daje! - uniosłem się.

- Nie przestawaj! - powiedziała, kontynuując swoją poprzednią czynność. W jednej chwili oczy dziewczyny nieco się rozchyliły. Na widok zielonych tęczówek, moje serce przyśpieszyło. Zacząłem mocniej masować jej nadgarstek, jakby to miało jeszcze bardziej pomóc.

- Clary, spójrz na mnie. - Głos Celine pozostawał ciągle taki sam. Oczy dziewczyny otworzyły się końcu całkowicie, patrząc sennie na moją matkę.
- Świetnie, patrz na mnie.

- Celine - wymamrotała rudowłosa, nerwowo przełykając ślinę.

- Potrzeba jej wody, niech ktoś przyniesie wody! - krzyknąłem, rozglądając się. Wokół nas zebrała się spora grupka gapiów, ale tylko kilka osób zareagowało na moje słowa; już po chwili podano nam szklankę zimnej wody. Ostrożnie przyłożyłem ją do ust ukochanej. Kiedy kilka kropel zetknęło się z jej wargami, dziewczyna łapczywie zaczęła pić, opróżniając całą szklankę. Kiedy nareszcie zdołała usiąść, przysunąłem się bliżej, kładąc jej dłoń na plecach.

- Clary - zacząłem, odstawiając szklankę na bok i ujmując jej policzek. Dziewczyna zamrugała kilka razy i odepchnęła moje dłonie. Poczułem nieprzyjemne ukłucie w środku.

- Czuję się lepiej - powiedziała oschle. Z pomocą mojej matki i Annabeth, stanęła chwiejnie na nogi.

- Zasłabłaś - powiedziała Celine zaniepokojonym głosem.

- Zakręciło mi się w głowie - powiedziała szybko. - Już mi lepiej.

- Powinnaś usiąść, nadal nie wyglądasz dobrze.

- Nie trzeba - upierała się dalej. - Kilka iratze i będzie dobrze.

Nikt z nas nadal nie był zbytnio o tym przekonany. Patrzyłem z po wątpieniem, jak powoli opiera się o kolumnę i bierze głęboki oddech.

- Pójdę poszukać Paul'a, kiedy przeszliśmy przez portal, zgubiliśmy się - wyjaśniła po dłuższej chwili Annabeth. Spojrzała niepewnie na rudowłosą, a gdy ta tylko pokiwała głową, odeszła w stronę tłumu.

- Trzymajmy się razem - polecił Stephen, stając z Mią bliżej nas. W tej samej chwili w sali rozległ się głos Konsul, którą była Maryse Lightwood. Razem z mężem, który obejmował stanowisko Inkwizytora, stali na podwyższeniu po środku sali. Nie widziałem rodziców Aleca przez długi czas. O dziwo prawie w ogóle się nie zmienili. 

- Proszę wszystkich o uwagę - zawołała Konsul, władczo unosząc głowę. - Nie bez powodu się tutaj znaleźliście. Jak zauważyliście, przed chwilą zjawili się także mieszkańcy instytutu z Nowego Jorku. To już jedenasty instytut, którego czary ochronne przestały działać. Przyczyny są nieznane. Wiadomo jednak, że demony już to wyczuły i wkrótce będzie się od nich tam roiło. Jeszcze nie dostaliśmy zgłoszenia o kolejnych atakach, ale musimy być na to przygotowani. Póki co, każdy kto przeszedł przez bramę, nie ma prawa przemieszczać się po za Alicante. Jednym słowem musicie się przenieść do swoich tutejszych domów. O dwudziestej pierwszej odbędzie się zebranie Clave. Zdecydowaliśmy, że powinno w nim uczestniczyć kilka dodatkowych osób. Są one Jace Herondale, Annabeth Lightwood, Paul Carstairs, Carina Tyrell i Alec Lightwood. To wszystko. - Kiedy tylko Maryse i Robert zeszli z podestu, wszyscy zaczęli wychodzić, wydając głośny gwar.

- Dlaczego mnie pominęła? - spytała Clary cichym głosem.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Celine, po czym dotknęła czule jej ramienia. - Chodźmy, zebranie jest dopiero za cztery godziny.

- Nie obraźcie się, ale chyba pójdę do siebie - zaczęła rudowłosa, robiąc przepraszającą minę. Dotknęła dłoni Celine, ściągając ją powoli ze swojego ramienia. Ukradkiem zerknęła w moją stronę, ale trwało to dosłownie przez sekundę    wystarczająco, aby dostrzec w tym spojrzeniu ból.

- Po tym, jak zasłabłaś...

- Dziękuję za troskę, ale naprawdę nic mi nie jest. - Objęła się ramionami i przepychając się przez tłum, ruszyła ku wyjściu. Ledwo powstrzymywałem od pobiegnięcia za nią. Już teraz chciałem jej wszystko wytłumaczyć i błagać o wybaczenie, ale wiedziałem, że to nadal nie jest odpowiedni moment. Co oczywiście nie zmieniało faktu, że zacząłem się o nią martwić, kiedy niemal kuląc się, znikła w tłumie.

- Chodźmy - powiedział w końcu mój ojciec. - Wracamy do posiadłości. - Wziął Mię za rękę i razem wyszliśmy z Sali Anioła. I choć drogę przebyliśmy w ciszy, w mojej głowie nadal słyszałem jej słowa.

.
.
.

Jak mogłeś?








◊ Clary 




Nienawidzę siebie.
Nienawidzę mojego życia.
Nienawidzę swojego nazwiska.
Nienawidzę swojego ż y c i a.

Tylko takie myśli mi towarzyszyły podczas powolnej drogi do posiadłości. Moje serce krwawiło, a ciało pochłonęła rozpacz. Już od dawna wiedziałam, że wszystko mi się wali, a mimo to nie dopuszczałam do siebie braku nadziei. Trzymałam się jej kurczowo, niczym ostatniej deski ratunku    aż do dzisiaj.

Moja jedyna tama obronna, która mnie wspierała i pomagała ustać na nogach, runęła w tym samym momencie, kiedy znalazłam Jace'a i Carinę. Razem. Złączonych w namiętnym pocałunku.

Moją tamą był Jace i nasza miłość.
A teraz jej nie ma.

Niemal wbijając palce do krwi, objęłam się ciaśniej ramionami. Pozwoliłam się twarzy wykrzywić w bolesnym grymasie, ale nie pozwoliłam sobie na płacz. Byłam nim zmęczona.

Zanim się obejrzałam, z za drzew zaczął wyrastać okazały budynek. Zbliżyłam się do bramy. Wyciągnęłam stele i z jej pomocą otworzyłam zamek. Z przeraźliwym zgrzytem, kraty rozeszły się na boki, kiedy je pchnęłam. Kiedy weszłam do środka, powitał mnie znany chłód i zapach kurzu. Zimny dreszcz przeszył moje plecy. Rozmasowałam zimne dłonie, po czym ruszyłam do swojej sypialni. Nie czekając rozpaliłam ogień w kominku i przebrałam się w ciepły golf i buty. Związałam włosy i owinęłam się szczelnie kocem. Nie zostałam jednak w pokoju. Tylko po kolei zaczęłam rozpalać w kolejnych kominkach, w salonie i kuchni, aby nieco ocieplić dom. Wpatrując się chwilę w ogień, o czymś sobie przypomniałam.




Płacząca wierzba na końcu ogrodu nic się nie zmieniła. Jej płaczące niczym deszcz gałęzie, zrzucały na wskutek wiatru swoje liście, które osiadały się na kamiennej płytce. Nawet skrzydła aniołka były nimi pokryte. Jednak wypalona świeczka i zwiędnięte kwiaty nadal leżały nietknięte od czasu pogrzebu.

Opadłam na kolana, wzdychając ciężko. Choć dłonie nadal miałam zmarznięte i byłam owinięta kocem, ręką odgarnęłam liście i resztę rzeczy z kamiennej płytki. Zanim jednak oderwałam dłoń, pozwoliłam sobie jeszcze chwilę dotykać nagrobek. Lekko pogładziłam go kciukiem, jakby miało to dać ukojenie nam obydwu.

Sięgnęłam po nową świeczkę, która tym razem była w wersji niebieskiego znicza. Po zapaleniu go i odstawieniu na nagrobek, obok położyłam także nową różę.

- Tęsknię. - Nie wiedziałam dlaczego to powiedziałam, ale wiem, że brzmiało to żałośnie. Jak mogę tęsknić za nim? nią? Przecież, to dziecko nie było we mnie nawet jednego miesiąca. Według medycyny to nawet nie było jeszcze dziecko.

- Przepraszam - wyszeptałam nagle, karcąc się za takie myśli. Nie wiedziałam jednak kogo przepraszam, siebie czy nagrobek. Czując mętlik w głowie, wzięłam szybko stare kwiaty i świeczkę, po czym ruszyłam w kierunku domu.

Poszłam do salonu, gdzie ogień nadal wesoło iskrzył w kominku. Bijące ciepło obejmowało przestrzeń kanapy, którą przysunęłam bliżej. Wpatrując się jeszcze chwile w płomienie, zasnęłam skulona, śniąc o Jasie, który bierze stele i wypala stelą na nagrobku te same litery, co i tak już widnieją.

Pokój ci wieczny w cichej krainie,
Gdzie ból nie sięga, Gdzie łza nie płynie









◊ Jace 




O dwudziestej pierwszej w Sali Anioła zebrali się wszyscy członkowie rady Clave. Maryse i Robert oczywiście na jej czele. Zjawili się także dodatkowi goście; Paul, Annabeth, Alec i Carina. Widząc dziewczynę, zająłem miejsce jak najdalej od niej.

- Otwieram posiedzenie - oznajmia Konsul, po czym siada, a wraz z nią wszyscy obecni. - Dostałam jeszcze dwie interwencje z instytutu z Zimbabwe i Sevilli. Taki sam przypadek. Mieszkańcy z tamtych stron zostali ewakuowani bezpiecznie do Alicante.

- Nie mówię, że mnie to nie cieszy - odezwał się Robert. - Ale nie to jest głównym powodem dzisiejszego spotkania. Zanim przejdę do sedna, chcę podkreślić, że to co tutaj będzie omawiane, nie może wyjść po za te ściany.

Ciekawość zaczęła mnie zżerać od środka. Przesunąłem powoli wzrokiem po sali, dostrzegając, jak niektórzy patrzą się na siebie pytająco. Alec także na mnie patrzył.

- Chodzi o seryjnego morderce, o którym już każdy zapewne słyszeliście - Głos Maryse był pełen napięcie. Jej pierś ciężko unosiła się i opadała. - Został przypuszczony kolejny atak. Kolejna ofiara, o takich samych obrażeniach co poprzednie; rany nakłute, wycięte i wypalone. Dzisiaj, chwile po przybyciu nefilim z Nowego Jorku, zostało znalezione ciało Samuela Clarence'a, obecnego szefa instytutu z tamtych stron.

Rozdziawiłem usta i odruchowo spojrzałem na Aleca. Jego mina była identyczna. W sali rozległy się głośne wymiany zdań. Robert musiał krzyknąć na całe gardło, aby wszystkich uciszyć.

- Tym razem morderca zostawił po sobie coś jeszcze - dodała Maryse. - Do ciała została gwoździem przybita wiadomość. Morderca się ujawnił. - Konsul wyciągnęła z kieszeni kartkę ze starego papieru. Wielkości A4. Końce lekko zawijające się w rulon nie zasłaniały jednak szkarłatnych liter, które były na tyle wielkie, że każdy mógł je dostrzec.


JUTRO O PÓŁNOCY ULICE MIASTA
 BĘDĄ OCIEKAŁY KRWIĄ
ODDAJCIE MI TĄ KTÓRA ZHAŃBIŁA
 RÓD MORGENSTERN'ÓW A OKAŻĘ ŁASKĘ

E R C H O M A I   N E F I L I M

                         SERAPHINA MORGENSTERN,
                                  PANI PIEKIEŁ, KRÓLOWA EDOMU
                                JUTRO KRÓLOWA ŚWIATA CIENI




- To akt wojny! - To ostry krzyk Maryse wyrwał mnie z otępienia, który objął moje ciało po przeczytaniu listu. I chyba nie tylko mnie, bo cała sala się wzdrygnęła. Oczy obecnych były pełne przerażenia, niedowierzania i szoku. Teraz wiedziałem, dlaczego Clary nie została zaproszona; nie mogła o tym wiedzieć. Nie mogła się dowiedzieć o decyzji, jaką dzisiaj podejmie Clave.

- Seraphina Morgenstern żyje - Robert zabrał głos. - Żyła w Edomie, jako królowa i przez ten list chce nas powiadomić, że ma zamiar przejąć Świat Cieni. Jej wiadomość choć krótka, to uświadamia nas to w jednym    Piekielny Kielich zaginął. Gdyby go miała, już dawno zrobiłaby to co chciała. Teraz może polegać na demonach, które już zajęły niektóre instytuty, a jutro przejmą także Idris. Nie będzie to zagłada Lilith, ale krwawa wojna.

- Piekło stanie do walki z dziećmi Razjela, Nocnymi Łowcami - mówi Maryse, wysoko unosząc podbródek. W oczach jej i Roberta nie widać strachu, ale zaciętość i hart ducha.

- Oddajmy jej tą, którą chce. Jedno życie za tysiące - odezwała się Carina. Siedząca obok niej matka tylko ją poparła.

- I oddać naszą wolność, nasz świat bez walki? - Annabeth wstała tak gwałtownie, że krzesło za nią runęło na ziemie. Uderzyła płaską dłonią o blat stołu. - Miej honor, Tyrell! I jak możesz posyłać na śmierć tą, która wcześniej oddała życie, aby zakończyć zagładę Lilith?

- Sama ją na nas sprowadziła! - odwarknęła Tyrell'ówna, również wstając z miejsca. - Zasłużyła na śmierć, tak jak każdy Morgenstern!

Teraz ja także nie mogłem wytrzymać. Stanąłem na równe nogi.

- Akurat ta Morgenstern ma więcej honoru i rozumu w jednym palcu, niż miała wasza rodzina razem wzięta - wypaliłem, czując jak krew we mnie wrze.

- Wystarczy - oznajmiła twardo Maryse. Na jej słowa cała nasza trójka usiadła, jednak nadal piorunowaliśmy się wzrokiem.

- Nie obrażaj rodu Tyrell'ów, bo mają na swoim koncie wiele honorowych osiągnięć - powiedział Robert, ale nie pozostawał dłużny również Carinie i jej matce, do której się zwrócił. - A ty mogłabyś pouczyć swoją córkę, Evelyn, bo Annabeth ma racje; kto oddałby nasz świat i nasze miasto bez walki, za grosz nie ma honoru.

Evelyn spochmurniała na słowa inkwizytora, za to Carina wlepiła w niego mordercze spojrzenie.

- Nie oddamy bez walki tego co mamy  - oznajmiła Konsul, wstając, a razem z nią wszyscy obecni. - Będziemy walczyć w imię tych, których kochamy, w imię nas samych i w imię Razjela, bo do tego nas stworzył. I osobiście dopilnuję, aby tchórze, którzy się wycofają, zostali pozbawieni run  n a t y c h m i a s t o w o. - Po jej przemówieniu nastąpiła cisza. Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim Robert zabrał głos:

- Jeszcze tej nocy wezwę przedstawicieli podziemi, to będzie również ich walka. Koniec posiedzenia. Następne jutro o siódmej rano. O dziewiątej będzie oficjalnie ogłoszenie na cały Idris.


Zaraz po jego przemówieniu, w sali rozległy się brawa i krzyki. Poczułem ulgę, że Clary nie zostanie wydana, ale mimo to byłem spięty na myśl, że jutro o północy wybuchnie wojna o wszystko.

 Z ust nas wszystkich zaczęły wychodzić wspólne słowa:

Pulvis et umbra sumus,
Prochem i cieniem jesteśmy.










Hmmm... może zacznę od tego, że przepraszam za nie dotrzymanie słowa. Obiecałam, że kolejny rozdział (czyli ten obecny) pojawi sie jakies dwa tygodnie po ostatnim. Pojawił się miesiąc po nim. Przepraszam jeszcze raz, tym razem moja wymówka opiera się na pełnym grafiku wolnego czasu z powodu wyjazdu! Na szczęście zdołałam go w końcu napisać i mam nadzieję, że był wart czekania ;D

Jak wam mijają wakacje? Za granicą w ciepłych/chłodnych krajach? Czy może w domciu wśród przyjaciół, książek, morza i lodów? A może w innym, pięknym mieście?