- Złoty, zdecydowanie! - Seraphina wskazała palcem na jeden z trzymanych przez służącą kielichów. - Talerze również!
- Pani, w jakim kolorze mają zostać zawieszone szarfy? - spytała kolejna w kolejce stojąca służąca. Podeszła przed tron, na którym siedziała Seraphina i dygnęła.
- Jasne złoto i biel, ewentualnie lekki krem - oznajmiła moja przyszła szwagierka. Siedząc na krześle już którąś godzinę obok niej, patrzyłam, jak trwają przygotowania do ślubu, chociaż równie dobrze mogłyby to być przygotowania do pogrzebu.
Musiało minąć kilka sekund zanim zorientowałam się, że powiedziałam to na głos. Spojrzałam niechętnie na Seraphinę, która tylko z rozbawieniem spojrzała na mnie ukradkiem i dała znak kolejnej służącej, która tym razem trzymała w dłoni dwa kwiaty; białą różę i żółtego tulipana.
Musiało minąć kilka sekund zanim zorientowałam się, że powiedziałam to na głos. Spojrzałam niechętnie na Seraphinę, która tylko z rozbawieniem spojrzała na mnie ukradkiem i dała znak kolejnej służącej, która tym razem trzymała w dłoni dwa kwiaty; białą różę i żółtego tulipana.
- Dla Jonathana to pogrzeb jego wolności - powiedziała dziewczyna, biorąc do ręki tulipana i badając ją wzrokiem.
- Moja została pogrzebana już dawno.
- Nie przesadzaj, wychodzisz za mąż i będziesz świadkiem mojego syna.
- O co w ogóle chodzi z tym świadkiem i całą tą głupią ceremonią dla dziedzica? - spytałam.
- Ceremonia ukazania następcy - poprawiła mnie. - To ceremonia, która niestety zanikła już dawno temu, ale chciałabym ją urządzić dla mojego syna. Polega na pokazaniu następcy całemu Edomu - wyjaśniła. - Podczas ceremonii przypieczętowuje się status księcia Edomu.
- Coś jak... chrzest?
- Coś takiego, ale w innym znaczeniu. W każdym razie podczas ceremonii muszą być obecni świadkowie. Musi to być ktoś z rodziny, właśnie dlatego poślubisz Jonathana.
- Coś jak... chrzest?
- Coś takiego, ale w innym znaczeniu. W każdym razie podczas ceremonii muszą być obecni świadkowie. Musi to być ktoś z rodziny, właśnie dlatego poślubisz Jonathana.
- Dlaczego ja?
- Bo nie chcę, aby świadkiem mojego syna była panna do towarzystwa mojego brata - wyjaśniła i podała mi tulipana. - Może byś mi pomogła? W końcu to twój ślub, ma to być radosny dzień.
Dla ciebie, pomyślałam, wąchając kwiat. W tym samym momencie coś sobie przypomniałam, ale zanim zdążyłam zareagować, opanowała mnie seria kichnięć. Rzuciłam tulipana Seraphinie wstając z krzesła i odbiegając od kwiatów o kilka metrów. Z dłonią przy twarzy starałam się jakoś opanować atak.
- Co ci jest? - spytała wyraźnie zaciekawiona.
- Mam - urwałam, aby kichnąć po raz kolejny. - Mam alergię na tulipany! - Na moje słowa Seraphina wybuchła śmiechem.
- Mogłaś powiedzieć wcześniej! Na wesele kazałam sprowadzić kilka skrzyń!
- Co zrobiłaś?! - uniosłam się, patrząc na nią z niedowierzaniem łzawiącymi oczami. Ta jednak przewróciła z rozbawieniem oczami i dała znać jednej ze służącej, aby mnie odprowadziła do pokoju. Młoda dziewczyna podeszła i pomogła mi wyjść z sali.
Zostałam odprowadzona do pokoju. Od razu otworzyłam okna i napiłam się wody. Zaczęłam głęboko oddychać, rękawem ocierając nos i łzawiące oczy.
- Już ci lepiej, pani? - spytała dziewczyna.
- Tak, dziękuję. Możesz iść i powiedz Seraphinie, że ma się pozbyć wszystkich tulipanów. - Na moje słowa dziewczyna dygnęła i odeszła, zostawiając mnie samą. Po jej wyjściu odstawiłam kielich i opadłam plecami na łóżko.
Na Anioła, pomyślałam.
Mimo iż w ostatnim czasie nieco się oswoiłam ze świadomością pobytu tutaj, nie potrafiłam do końca się z tym pogodzić. Zamknęłam oczy, starając się sobie wyobrazić twarz rodziców, Aleca i Maksa. Tak bardzo za nimi tęskniłam, że ponownie miałam ochotę zacząć krzyczeć.
Gdyby tylko wiedzieli, co się tutaj dzieje i przez co przechodzę. Gdyby tylko wiedzieli, że wkrótce mam wyjść za mąż, aby zostać świadkiem następcy tronu Edomu...
Musiałam jednak wytrzymać. Nie zamierzałam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak Seraphina z dnia na dzień zbiera armię demonów. Wiedziałam, że rozmowa z nią nic nie da, więc musiałam wymyślić coś innego. Ale co? Ostatnie noce tylko nad tym się zastanawiałam, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Starałam się znaleźć jakiś sposób, plan, który by przeszkodził w ataku na Alicante jak i cały świat cieni.
W pokoju rozległo się ciche pukanie. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je, zastając przed sobą Jonathana. Z wymuszonym uśmiechem podał mi chusteczkę. Przyjęłam ją, wpuszczając go do środka.
- Seraphina powiedziała mi, że dostałaś ataku alergii - powiedział, stając na środku pokoju. Z chusteczką w dłoni usiadłam na fotelu, kiwając głową.
- Kazałem się ich pozbyć - dodał po chwili ciszy.
- Ja także... Skąd ona w ogóle je wzięła? - spytałam.
- Każda umarła roślina na ziemi, przenosi się do Edomu.
- Jakim cudem? Dlaczego nie do nieba?
- Bóg może sobie stworzyć w niebie nowe, a tutaj się nie da - wytłumaczył.
- Dziennie umiera tysiące roślin i drzew, a jednak Edom składa się z piachu. Gdzie są te rośliny? Te tulipany? - spytałam, wskazując przez otwarte okno na krajobraz Edomu. Na moje słowa chłopak zaczął się nad czymś zastanawiać, jednak nie minęła minuta, a zbliżył się, wyciągając do mnie dłoń. Kiedy spojrzałam na niego niepewnie, powiedział:
- Zaufaj mi. - Jego głos był spokojny. Można by powiedzieć, że tajemniczy.
Powinnam go wyśmiać.
Powinnam na niego krzyczeć.
Jednak coś sprawiło, że mu zaufałam.
Ujęłam jego dłoń, pozwalając wyprowadzić się z pokoju i poprowadzić wzdłuż korytarzy. Szliśmy w ciszy, mijając kolejne ściany i okna. Zaczęliśmy schodzić po schodach, aż zeszliśmy do niedużego holu, gdzie znajdowały się kamienne drzwi. Przy otwieraniu, nie mogły przeraźliwie nie zaskrzypieć. Skrzywiłam się nieco na dany dźwięk, ale grymas na mojej twarzy zniknął tak samo szybko jak się pojawił przed sobą ujrzałam ogród.
- Bo nie chcę, aby świadkiem mojego syna była panna do towarzystwa mojego brata - wyjaśniła i podała mi tulipana. - Może byś mi pomogła? W końcu to twój ślub, ma to być radosny dzień.
Dla ciebie, pomyślałam, wąchając kwiat. W tym samym momencie coś sobie przypomniałam, ale zanim zdążyłam zareagować, opanowała mnie seria kichnięć. Rzuciłam tulipana Seraphinie wstając z krzesła i odbiegając od kwiatów o kilka metrów. Z dłonią przy twarzy starałam się jakoś opanować atak.
- Co ci jest? - spytała wyraźnie zaciekawiona.
- Mam - urwałam, aby kichnąć po raz kolejny. - Mam alergię na tulipany! - Na moje słowa Seraphina wybuchła śmiechem.
- Mogłaś powiedzieć wcześniej! Na wesele kazałam sprowadzić kilka skrzyń!
- Co zrobiłaś?! - uniosłam się, patrząc na nią z niedowierzaniem łzawiącymi oczami. Ta jednak przewróciła z rozbawieniem oczami i dała znać jednej ze służącej, aby mnie odprowadziła do pokoju. Młoda dziewczyna podeszła i pomogła mi wyjść z sali.
Zostałam odprowadzona do pokoju. Od razu otworzyłam okna i napiłam się wody. Zaczęłam głęboko oddychać, rękawem ocierając nos i łzawiące oczy.
- Już ci lepiej, pani? - spytała dziewczyna.
- Tak, dziękuję. Możesz iść i powiedz Seraphinie, że ma się pozbyć wszystkich tulipanów. - Na moje słowa dziewczyna dygnęła i odeszła, zostawiając mnie samą. Po jej wyjściu odstawiłam kielich i opadłam plecami na łóżko.
Na Anioła, pomyślałam.
Mimo iż w ostatnim czasie nieco się oswoiłam ze świadomością pobytu tutaj, nie potrafiłam do końca się z tym pogodzić. Zamknęłam oczy, starając się sobie wyobrazić twarz rodziców, Aleca i Maksa. Tak bardzo za nimi tęskniłam, że ponownie miałam ochotę zacząć krzyczeć.
Gdyby tylko wiedzieli, co się tutaj dzieje i przez co przechodzę. Gdyby tylko wiedzieli, że wkrótce mam wyjść za mąż, aby zostać świadkiem następcy tronu Edomu...
Musiałam jednak wytrzymać. Nie zamierzałam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak Seraphina z dnia na dzień zbiera armię demonów. Wiedziałam, że rozmowa z nią nic nie da, więc musiałam wymyślić coś innego. Ale co? Ostatnie noce tylko nad tym się zastanawiałam, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Starałam się znaleźć jakiś sposób, plan, który by przeszkodził w ataku na Alicante jak i cały świat cieni.
W pokoju rozległo się ciche pukanie. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je, zastając przed sobą Jonathana. Z wymuszonym uśmiechem podał mi chusteczkę. Przyjęłam ją, wpuszczając go do środka.
- Seraphina powiedziała mi, że dostałaś ataku alergii - powiedział, stając na środku pokoju. Z chusteczką w dłoni usiadłam na fotelu, kiwając głową.
- Kazałem się ich pozbyć - dodał po chwili ciszy.
- Ja także... Skąd ona w ogóle je wzięła? - spytałam.
- Każda umarła roślina na ziemi, przenosi się do Edomu.
- Jakim cudem? Dlaczego nie do nieba?
- Bóg może sobie stworzyć w niebie nowe, a tutaj się nie da - wytłumaczył.
- Dziennie umiera tysiące roślin i drzew, a jednak Edom składa się z piachu. Gdzie są te rośliny? Te tulipany? - spytałam, wskazując przez otwarte okno na krajobraz Edomu. Na moje słowa chłopak zaczął się nad czymś zastanawiać, jednak nie minęła minuta, a zbliżył się, wyciągając do mnie dłoń. Kiedy spojrzałam na niego niepewnie, powiedział:
- Zaufaj mi. - Jego głos był spokojny. Można by powiedzieć, że tajemniczy.
Powinnam go wyśmiać.
Powinnam na niego krzyczeć.
Ujęłam jego dłoń, pozwalając wyprowadzić się z pokoju i poprowadzić wzdłuż korytarzy. Szliśmy w ciszy, mijając kolejne ściany i okna. Zaczęliśmy schodzić po schodach, aż zeszliśmy do niedużego holu, gdzie znajdowały się kamienne drzwi. Przy otwieraniu, nie mogły przeraźliwie nie zaskrzypieć. Skrzywiłam się nieco na dany dźwięk, ale grymas na mojej twarzy zniknął tak samo szybko jak się pojawił
Ruszyłam do przodu, aż pod sobą poczułam chrzęszczący, ubity piach, który ciągnął się przede mną ścieżką. Tuż przy jego bokach znajdował się sięgający mi do kolan żywopłot, a tuż za nim, różnego rodzaju kwiaty, których woń rozpieszczała moje nozdrza.
Dostrzegłam nad sobą drewniany, pleciony łuk, po którym pięły się korzenie drzew dookoła i pnącza kwiatów; Takich łuków było przede mną cała masa.
Bogaty ogród na tle czerwonego nieba Edomu, miał w sobie coś wyjątkowego. Nie potrafiłam jednak powiedzieć co to było, ale samo patrzenie uniemożliwiało oddychanie. Miejsce można było określić przeklętym pięknem.
- Pytałaś się, gdzie są te wszystkie martwe rośliny - przypomniał Jonathan. - To jest to miejsce. - Poczułam, jak jego dłoń ponownie ujmuje moją. Ruszyliśmy wolnym krokiem, idąc pod pnączami łuków nad nami. Nadal nie mogłam przyzwyczaić wzroku do tylu jaskrawych barw.
- Kazałem usunąć wszystkie tulipany - odezwał się po chwili, zatrzymując się. Odwróciliśmy się ku sobie. Poczułam, jak jego wolna dłoń ujmuje moją. Spojrzałam na niego pytająco, w jego oczach dostrzegając coś na podobiznę czułości, a także podenerwowania.
- Dziękuję - mruknęłam, spuszczając wzrok na nasze splecione dłonie.
- Jedna ze służących za życia była nianią pewnej dziewczynki, która kochała kwiaty. - Spojrzałam na niego. - Służąca codziennie plotła dla niej wianki - powiedział i jedną ręką sięgnął po plecionkę z niedużych, czerwonych róż, której wcześniej nie dostrzegłam zwisającej na pnączach.
Kiedy jego dłoń wkładała wianek na moją głowę, nie potrafiłam się ruszyć. Wpatrywałam się w niego nieco zdziwionym a zaciekawionym spojrzeniem.
- Poprosiłem, aby dla ciebie też zrobiła - wytłumaczył po chwili, kontynuując ze mną spacer.
- Nie udobruchasz mnie wiankiem - powiedziałam nagle. Na moje słowa zaśmiał się cicho, mówiąc tylko:
- Wiem.
Kolejne sekundy szliśmy w ciszy. Starałam się podziwiać kwiaty, ale dziwne napięcie w jego obecności nie dawało mi spokoju. Nie trudno było się domyślić, że oboje staramy się w głowie znaleźć jakiś ciekawy temat, ale nasze usta mimo to pozostawały zamknięte.
W końcu doszliśmy do dużego okrągłej, kamiennej fontanny. Nie działała, ale była w niej woda. Zbliżyłam się i pochyliłam, dostrzegając pływające karpie koi. Jaskrawo-plamiaste rybki wywołały lekki uśmiech na mojej twarzy. Zanurzyła palce w wodzie, pozwalając rybą się o nie ocierać.
Głębokość nie była duża; gdybym włożyła do fontanny całą rękę, jej poziom dosięgałby mojego łokcia.
- Piękne miejsce - powiedziałam cicho, wyciągając dłoń i wycierając ją o materiał sukienki. Rozejrzałam się jeszcze dookoła, dostrzegając, że od fontanny idą cztery ścieżki; ta którą przyszliśmy, ta na przeciwko, i te po lewej i prawej.
- Chciałem z tobą porozmawiać sam na sam, ale Seraphina ostatnio chciała cię mieć wyłącznie dla siebie.
- Niestety - westchnęłam.
- Isabelle - zaczął ponownie i niespodziewanie poczułam jak jego dłonie ujmują delikatnie aczkolwiek stanowczo moją kibić. Zanim zdążyłam zaprotestować, poczułam, jak mnie unosi i sadza na twardej posadzce fontanny.
Spojrzałam na niego zaskoczona, ale odpowiedział mi tylko lekkim uśmiechem, po czym ujął obie moje dłonie.
- Ślub już za kilka dni - powiedział. - Nie chcę, abyś odczuwała to małżeństwo... tylko formalnie. Chciałabym, aby między nami było dobrze, Izzy.
- To nie takie proste - powiedziałam. Na moje słowa dostrzegłam w jego oczach lekki zawód.
- Wiem, że jest ci teraz trudno..
- Trudno? - przerwałam mu, wlewając w swój ton jad. - Mam zostać świadkiem następcy Edomu, a moja rodzina ma zginąć już nie długo z powodu chorych ambicji twojej siostry. Trudno to mało powiedziane, Jonathanie.
- Wiem... przepraszam... Po prostu... nie chcę, abyśmy żyli w niezgodzie - wytłumaczył. - Nie chcę, abyś mnie nienawidziła.
- Powinnam cię nienawidzić - powiedziałam. - Powinnam planować jak cię otruć lub jakim sztyletem cię zabić podczas nocy poślubnej. - Dostrzegłam, jak zaciska szczękę i wymusza uśmiech.
- Ale nie potrafisz - oznajmił po chwili, patrząc na nasze dłonie, po czym ponownie na mnie. - Nie potrafisz mnie znienawidzić. Obojętnie jak bardzo byś się starała.
Nic nie odpowiedziałam, tylko się w niego wpatrywałam.
- Kocham cię, Isabelle - powiedział w końcu, puszczając moje dłonie. Dostrzegłam, jak ściąga swój sygnet Morgenstern'ów, po czym ujmuje moją prawą dłoń, chcąc mi go wsunąć na palec.
- Nie - powiedziałam twardo, chcąc zabrać dłoń, jednak jego palce zacisnęły się na niej jeszcze mocniej, siłą wsuwając chłodne srebro na mój palec. - Powiedziałam nie! - warknęłam, lecz jego palce uniosły moją zaciśniętą pięść na której widoczny był sygnet na wysokość naszych twarzy.
- Opieraj się dalej, Isabelle. Dam ci czas. Ale pogódź się z tym, bo za kilka dni i tak przyjmiesz moje nazwisko - oznajmił stanowczo, puszczając mój nadgarstek. Kiedy tak się stało, zeskoczyłam na ziemie i spojrzałam na niego z pogardą, mówiąc:
- Opierać się będę choćby do końca moich dni - oznajmiłam przez zaciśnięte zęby. - Nigdy nie zostanę jedną z Morgenstern'ów. Jestem Isabelle Sophia Lightwood i nie bez powodu znakiem rozpoznawczym mojej rodziny jest płomień. Zapamiętaj to sobie. - Po tych słowach, odwróciłam się napięcie chcąc odejść. Poczułam jednak jak łapie mnie za ramiona, siłą odwracając. Nie minęła sekunda, a jego usta przywarły do moich dziko i namiętnie. Chciałam zaprotestować, coś powiedzieć, ale jego ciało zaczęło mnie pchać w stronę drzewa, o mało nie przewracając kiedy przechodziliśmy nad żywopłotem.
Przyciśnięta do drzewa poczułam, jego usta przemierzające nie tylko moje usta, ale i szyje.
Oszołomiona zaczęłam główkować, co powinnam zrobić.
Odepchnij go...
Uderz go...
Opieraj się...
- Isabelle - wydyszał, patrząc mi w oczy, jakby czekał na pozwolenie do dalszych czynów. Ciemno zielona barwa tęczówek przebijała mnie na wylot. Chciałam odmówić. Tak bardzo chciałam go odepchnąć, lecz on jak na zachętę kontynuacji szybkimi ruchami dłoni, podciągnął moją suknie ujmując moje nagie udo. Jego chłodna dłoń na mojej skórze wywołała dziwny prąd.
Doskonale znałam to uczucie...
Pragnęłam jego dotyku.
Pragnęłam jego.
Zrobiłam jednak coś, czego moja nietrzeźwa część nie chciała zrobić za żadne skarby odepchnęłam go z całej siły, pozwalając swojej trzeźwej części przejąć kontrole.
Chłopak się zachwiał niemal upadając. Nie mogąc patrzeć na jego twarz, uciekłam, biegnąc pierwszą lepszą drogą. Z dłonią przy ustach biegłam z walącym sercem. Ciało miałam dziwnie sparaliżowane, dziwne napięte.
Zatrzymałam się dopiero, kiedy fizycznie i psychicznie poczułam, że jestem od niego wystarczająco daleko. Spojrzałam za siebie, ale nic nie dostrzegłam. Nie czułam nóg, osunęłam się na ziemie, opierając o żywopłot. Z podenerwowania do oczu napłynęły mi łzy. Głęboko oddychając, spojrzałam na sygnet spoczywający na moim palcu; zabłyszczał, jakby chciał potwierdzić mój los.
Dostrzegłam nad sobą drewniany, pleciony łuk, po którym pięły się korzenie drzew dookoła i pnącza kwiatów; Takich łuków było przede mną cała masa.
Bogaty ogród na tle czerwonego nieba Edomu, miał w sobie coś wyjątkowego. Nie potrafiłam jednak powiedzieć co to było, ale samo patrzenie uniemożliwiało oddychanie. Miejsce można było określić przeklętym pięknem.
- Pytałaś się, gdzie są te wszystkie martwe rośliny - przypomniał Jonathan. - To jest to miejsce. - Poczułam, jak jego dłoń ponownie ujmuje moją. Ruszyliśmy wolnym krokiem, idąc pod pnączami łuków nad nami. Nadal nie mogłam przyzwyczaić wzroku do tylu jaskrawych barw.
- Kazałem usunąć wszystkie tulipany - odezwał się po chwili, zatrzymując się. Odwróciliśmy się ku sobie. Poczułam, jak jego wolna dłoń ujmuje moją. Spojrzałam na niego pytająco, w jego oczach dostrzegając coś na podobiznę czułości, a także podenerwowania.
- Dziękuję - mruknęłam, spuszczając wzrok na nasze splecione dłonie.
- Jedna ze służących za życia była nianią pewnej dziewczynki, która kochała kwiaty. - Spojrzałam na niego. - Służąca codziennie plotła dla niej wianki - powiedział i jedną ręką sięgnął po plecionkę z niedużych, czerwonych róż, której wcześniej nie dostrzegłam zwisającej na pnączach.
Kiedy jego dłoń wkładała wianek na moją głowę, nie potrafiłam się ruszyć. Wpatrywałam się w niego nieco zdziwionym a zaciekawionym spojrzeniem.
- Poprosiłem, aby dla ciebie też zrobiła - wytłumaczył po chwili, kontynuując ze mną spacer.
- Nie udobruchasz mnie wiankiem - powiedziałam nagle. Na moje słowa zaśmiał się cicho, mówiąc tylko:
- Wiem.
Kolejne sekundy szliśmy w ciszy. Starałam się podziwiać kwiaty, ale dziwne napięcie w jego obecności nie dawało mi spokoju. Nie trudno było się domyślić, że oboje staramy się w głowie znaleźć jakiś ciekawy temat, ale nasze usta mimo to pozostawały zamknięte.
W końcu doszliśmy do dużego okrągłej, kamiennej fontanny. Nie działała, ale była w niej woda. Zbliżyłam się i pochyliłam, dostrzegając pływające karpie koi. Jaskrawo-plamiaste rybki wywołały lekki uśmiech na mojej twarzy. Zanurzyła palce w wodzie, pozwalając rybą się o nie ocierać.
Głębokość nie była duża; gdybym włożyła do fontanny całą rękę, jej poziom dosięgałby mojego łokcia.
- Piękne miejsce - powiedziałam cicho, wyciągając dłoń i wycierając ją o materiał sukienki. Rozejrzałam się jeszcze dookoła, dostrzegając, że od fontanny idą cztery ścieżki; ta którą przyszliśmy, ta na przeciwko, i te po lewej i prawej.
- Chciałem z tobą porozmawiać sam na sam, ale Seraphina ostatnio chciała cię mieć wyłącznie dla siebie.
- Niestety - westchnęłam.
- Isabelle - zaczął ponownie i niespodziewanie poczułam jak jego dłonie ujmują delikatnie aczkolwiek stanowczo moją kibić. Zanim zdążyłam zaprotestować, poczułam, jak mnie unosi i sadza na twardej posadzce fontanny.
Spojrzałam na niego zaskoczona, ale odpowiedział mi tylko lekkim uśmiechem, po czym ujął obie moje dłonie.
- Ślub już za kilka dni - powiedział. - Nie chcę, abyś odczuwała to małżeństwo... tylko formalnie. Chciałabym, aby między nami było dobrze, Izzy.
- To nie takie proste - powiedziałam. Na moje słowa dostrzegłam w jego oczach lekki zawód.
- Wiem, że jest ci teraz trudno..
- Trudno? - przerwałam mu, wlewając w swój ton jad. - Mam zostać świadkiem następcy Edomu, a moja rodzina ma zginąć już nie długo z powodu chorych ambicji twojej siostry. Trudno to mało powiedziane, Jonathanie.
- Wiem... przepraszam... Po prostu... nie chcę, abyśmy żyli w niezgodzie - wytłumaczył. - Nie chcę, abyś mnie nienawidziła.
- Powinnam cię nienawidzić - powiedziałam. - Powinnam planować jak cię otruć lub jakim sztyletem cię zabić podczas nocy poślubnej. - Dostrzegłam, jak zaciska szczękę i wymusza uśmiech.
- Ale nie potrafisz - oznajmił po chwili, patrząc na nasze dłonie, po czym ponownie na mnie. - Nie potrafisz mnie znienawidzić. Obojętnie jak bardzo byś się starała.
Nic nie odpowiedziałam, tylko się w niego wpatrywałam.
- Kocham cię, Isabelle - powiedział w końcu, puszczając moje dłonie. Dostrzegłam, jak ściąga swój sygnet Morgenstern'ów, po czym ujmuje moją prawą dłoń, chcąc mi go wsunąć na palec.
- Nie - powiedziałam twardo, chcąc zabrać dłoń, jednak jego palce zacisnęły się na niej jeszcze mocniej, siłą wsuwając chłodne srebro na mój palec. - Powiedziałam nie! - warknęłam, lecz jego palce uniosły moją zaciśniętą pięść na której widoczny był sygnet na wysokość naszych twarzy.
- Opieraj się dalej, Isabelle. Dam ci czas. Ale pogódź się z tym, bo za kilka dni i tak przyjmiesz moje nazwisko - oznajmił stanowczo, puszczając mój nadgarstek. Kiedy tak się stało, zeskoczyłam na ziemie i spojrzałam na niego z pogardą, mówiąc:
- Opierać się będę choćby do końca moich dni - oznajmiłam przez zaciśnięte zęby. - Nigdy nie zostanę jedną z Morgenstern'ów. Jestem Isabelle Sophia Lightwood i nie bez powodu znakiem rozpoznawczym mojej rodziny jest płomień. Zapamiętaj to sobie. - Po tych słowach, odwróciłam się napięcie chcąc odejść. Poczułam jednak jak łapie mnie za ramiona, siłą odwracając. Nie minęła sekunda, a jego usta przywarły do moich dziko i namiętnie. Chciałam zaprotestować, coś powiedzieć, ale jego ciało zaczęło mnie pchać w stronę drzewa, o mało nie przewracając kiedy przechodziliśmy nad żywopłotem.
Przyciśnięta do drzewa poczułam, jego usta przemierzające nie tylko moje usta, ale i szyje.
Oszołomiona zaczęłam główkować, co powinnam zrobić.
- Isabelle - wydyszał, patrząc mi w oczy, jakby czekał na pozwolenie do dalszych czynów. Ciemno zielona barwa tęczówek przebijała mnie na wylot. Chciałam odmówić. Tak bardzo chciałam go odepchnąć, lecz on jak na zachętę kontynuacji szybkimi ruchami dłoni, podciągnął moją suknie ujmując moje nagie udo. Jego chłodna dłoń na mojej skórze wywołała dziwny prąd.
Doskonale znałam to uczucie...
Chłopak się zachwiał niemal upadając. Nie mogąc patrzeć na jego twarz, uciekłam, biegnąc pierwszą lepszą drogą. Z dłonią przy ustach biegłam z walącym sercem. Ciało miałam dziwnie sparaliżowane, dziwne napięte.
Zatrzymałam się dopiero, kiedy fizycznie i psychicznie poczułam, że jestem od niego wystarczająco daleko. Spojrzałam za siebie, ale nic nie dostrzegłam. Nie czułam nóg, osunęłam się na ziemie, opierając o żywopłot. Z podenerwowania do oczu napłynęły mi łzy. Głęboko oddychając, spojrzałam na sygnet spoczywający na moim palcu; zabłyszczał, jakby chciał potwierdzić mój los.
Nie che aby doszlo do slubu Johathna i Izzy .Czemu nikit nie szuka Izzy.
OdpowiedzUsuńChcę, żeby Jonathan się ogarnął i pomógł Izzy uciec i pokonać Seraphine i żeby żyli sobie z piątką dzieci długo i szczęśliwie ;) uwielbiam ich <3
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńJonathan to palant, nie potrafi zrozumieć, że na kobietę trzeba zasłużyć i że nie, to znaczy nie?
OdpowiedzUsuńRozdział zaciekawia i już nie mogę się doczekać następnego :)
Weny życzę ;*