niedziela, 23 kwietnia 2017

Rozdział 19 Perły i szkarłat

◊ Isabelle 




Tamtej nocy nie spałam. 

Leżałam na plecach, wpatrując się niemo w sufit, tonąc w morzu myśli. Każda sekunda zdawała się być dla mnie kolejnym krokiem ku wyroku. W końcu jednak wstałam, w samej koszuli wychodząc na balkon. Oparłam dłonie na chłodnej barierce i wbiłam wzrok w krajobraz Edomu; niebo było jeszcze ciemne, a strażnicy chodzili wokół pałacu. Na dole dostrzegłam, jak trwają przygotowania do ślubu. Służące i służący chodzili z kwiatami i innymi ozdobami, jak na szpilkach.

Wzięłam głęboki oddech, zamykając oczy. I co ja mam zrobić, pomyślałam. Nic nie udało mi się wymyślić. Ślub się odbędzie, a za kilka tygodni Alicante zamieni się w stolicę ruin.

Po rozjaśniającym się niebie i pukaniu, domyśliłam się, że stałam tak długi czas. Do pokoju weszło kilka służących. Odwróciłam się w ich stronę, widząc jak ustawiają się przede mną w rzędzie, czekając, aż wyrażę zgodę na rozpoczęcie przygotowań panny młodej. Nie zostało mi nic innego, jak powiedzieć:


- Róbcie co musicie.


Pół godziny później byłam po lawendowej kąpieli i innych zabiegach, które przechodziłam także dzień wcześniej. Owinięta ciasno szlafrokiem usiadłam na krześle przed toaletką, pozwalając dłonią służących czesać moje włosy i nakładać najróżniejsze kosmetyki na moją twarz. Nie mogłam się przyglądać sobie w lustrze, gdyż zostało zasłonięte. Mogłam jedynie patrzeć, jak sprawne palce dziewczyn biorą kosmetyki ich roboty i nakładają zawartość miseczek i tubek na moją twarz.

- Sukienka jest przepiękna, panienko - powiedziała kobieta, która była moją główną służącą. Dopiero teraz się zorientowałam, że stoi obok i przygląda się z grymasem. Nie trudno się domyślić, że nadzorowała.

- Ma mi to poprawić humor? - spytałam, nie patrząc na nią.

- Była szyta kilka tygodni, dzień i noc. Perły są najlepszej jakości, a jedwab szkarłatny niczym krew. - Na słowa kobiety zmarszczyłam brwi. Spojrzałam na nią.

- Szkarłatna? - powtórzyłam. - Seraphina mówiła, że złota, ewentualnie kremowa.

- Królowa uznała, że tak będzie lepiej.

- A dlaczego?

- Nie znam powodu, panienko - odpowiedziała, po czym klasnęła w dłonie. - Jeżeli makijaż i fryzura już gotowe, to czas na pierwszą warstwę sukienki.

Nadal zastanawiając się nad powodem zmiany koloru sukienki, wstałam pozwalając na siebie włożyć lekką, bawełnianą warstwę składającą się z cienkiego gorsetu i spódnicy. Następną częścią ubioru, były perłowe buty na obcasie. Kilka minut później kobieta kazała przynieść sukienkę. Dwie dziewczyny przyniosły duże białe zawiniątko i położyły na łóżku. 
Duży, biały materiał został zdjęty, ukazując szkarłatną sukienkę. Jej górna część była wyszywana perłami i białymi kamieniami szlachetnymi, które się ciągnęły długim paskiem w dół, pokrywając cały jej przód. Na końcach rękawów także można było dostrzec maleńkie, białe ozdóbki.

Suknia nie była rozkloszowana, wręcz przeciwnie, leżała na mnie dopasowana do ciała, na dole się tylko nieco rozszerzając. Krótko mówiąc, podkreślała moją figure.

Była piękna, nie mogłam zaprzeczyć. Jednak powód wybranego dla niej kolor nadal pozostawał dla mnie zagadką, której nie potrafiłam rozgryźć.

- Panienko. - Odwróciłam się do jednej ze służącej. Wszystkie z lekkim uśmiechem ustawiły się w rzędzie tuż przed dużym lustrem, które zostało wcześniej zakryte. Teraz jedna z nich podeszła, zdejmując prześcieradło z przedmiotu.

Dziewczyna w lustrze wyglądała, jak płomień.
Piękny, tajemniczy, zabójczy płomień.

Czarne włosy rozpuszczone, zostały tylko częściowo upięte przez kilkoma małymi perełkami.
Oczy ujmował delikatny, brązowy makijaż, a usta szminka, która je nieco zaczerwieniała.

- Wyglądasz przepięknie, panienko - powiedziała kobieta i podeszła z małym pudełeczkiem w dłoni. - Panicz Jonathan przysyła prezent ślubny.

Chciałam powiedzieć, że niczego od niego nie chcę, jednak milczałam. Pozwoliłam jej otworzyć pudełko, w którym były rubinowe kolczyki. Każdy z nich składał się z dwóch rubinów w kształcie łzy, której brzegi były wysadzane cyrkoniami.

- Mam je założyć? - spytałam, na co kobieta uśmiechnęła się i założyła biżuterie na moje uszy. Kiedy się odsunęła, nareszcie mogłam podziwiać siebie w całej okazałości. Były sekundy, że siebie nie poznawałam. Nie byłam już tą dziewczyną, którą byłam kilka miesięcy temu. Ślub miał to tylko potwierdzić. Na myśl, że wkrótce miałam zostać sierotą, nie potrafiła przeze mnie przejść. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Alicante w ruinach, mimo iż ten obraz nawiedzał mnie w snach.

Nie mogłam już nikogo uratować.
Nie mogłam nic zrobić.

Nie miałam już nic do stracenia.

- Wyjdźcie. - Na mój rozkaz wszystkie obecne dygnęły i wyszły z pomieszczenia. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, podeszłam do toaletki gdzie nadal leżały przybory do makijażu. Mimo dwóch luster w pokoju, leżało również zwierciadło. Wzięłam je do ręki i owinęłam prześcieradłem, które wcześniej okrywało lustro.

Jednym silnym ruchem uderzyłam owiniętym przedmiotem w róg łóżka. Dźwięk chrupnięcia, uświadomił mnie, że zwierciadło było w kawałkach. Kiedy tylko odwinęłam materiał, posypały się na podłogę niczym piasek. W zwierciadle zostały tylko trzy duże, ostre kawałki. Wzięłam jeden z nich, następnie wyrzucając przedmiot do śmietnika.

Opadłam na krzesło przed toaletką, w dłoniach trzymając ostry kawałek szkła. Wpatrywałam się w niego, widząc w nim odbicie swoich oczu. Zamknęłam je, biorąc głęboki oddech i chowając ostry kawałek tuż przy piersiach między pierwszą a główną warstwą sukienki.

Seraphina mogła sobie znaleźć inną świadkową. Wystarczyło, że kolejna kandydatka poślubi Jonathana. To on był źródłem powodzenia jej planów; wystarczyło za niego wyjść, aby zostać świadkiem następcy i aby Seraphina mogła bezpiecznie wyruszyć na wojnę.

Musisz to zrobić, pomyślałam.
To jedyne wyjście, aby pokrzyżować jej plany.

Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam ku drzwiom. Za nimi zastałam jedynie swoją służącą i strażnika.

- Jestem gotowa - powiedziałam, chociaż w środku okłamywałam samą siebie.

- Oczywiście, panienko - skinęła kobieta i odsunęła się, dłonią dając znak, abym ruszyła przed nią. Tak zrobiłam, jednak nie zrobiłam nawet czterech kroków, a poczułam, jak coś mocno uderza mnie w głowę.

Ostatnie co pamiętałam, to czyjeś dłonie ratujące mnie przed upadkiem...








Seraphina 




Małe paluszki chłopca łaskotały moją szyję, kiedy bawiły się moimi włosami. Spojrzałam z lekkim uśmiechem na syna, który siedział u mnie na kolanach na tronie.

Przede mną rozprzestrzeniała się przyozdobiona sala tronowa; srebrne szarfy i bukiety róż zmieszane z innymi kwiatami. Nakryte stoły, które uginały się pod ciężarem nadchodzącej uczty.

Służący i służące siedzieli na swoich miejscach, czekając.

- Najdroższa - zaczął Asmodeusz, nachylając się obok tronu do mojego ucha. - Wszyscy już się niecierpliwią.

- Po prostu się szykuje, to wszystko - wyszeptałam, wbijając wzrok w wejście do sali tronowej.

- Spóźnia się już prawie pół godziny - odezwał się Jonathan. Do tej pory stał przede mną na schodach, ale teraz podszedł i spojrzał na mnie podenerwowany. - Coś jest nie tak.

- Nie histeryzuj - syknęłam, wstając. Oddałam dziecko Asmodeuszowi i wraz ze strażnikami ruszyłam ku wyjściu. Z zaciśniętymi zębami skierowałam się do pokoju dziewczyny, wiedząc, że jak tylko ją zobaczę, to coś jej zrobię.

Dostrzegając drzwi Lightwood, zorientowałam się, że nie ma przy nich strażników. Wpadłam do środka, zastając na dywanie jedynie maleńkie kawałeczki szkła. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, mając nadzieję, że znajdę coś co mi podpowie, gdzie się podziała Isabelle. Pokój był pusty.

- Przeszukać pokój i każdy kąt tego cholernego zamku! - krzyknęłam, odwracając się do mężczyzn. - Macie ją znaleźć!






◊ Isabelle 






Nadgarstki paliły mnie niezmiernie. To ich ból przywrócił mnie do rzeczywistości. Chciałam otworzyć oczy, jednak zostały one zasłonięte opaską, uniemożliwiając mi widzenie.

Siedziałam oparta o jakiś gruby pień. Nadgarstki miałam związane od tyłu szorstkim sznurem, który zdążył obetrzeć skórę do żywego mięsa. Starałam się wsłuchać w otoczenie, ale nic nie słyszałam. Wsłuchałam się w swój przyśpieszony oddech i bicie serca.

- Czekałem, aż się obudzisz - usłyszałam ochrypły głos. W jednej chwili do moich nozdrzy dobiegł obrzydliwy odór demona. Usłyszałam, jak jego łapy tupią na dziwnej, nierównej powierzchni, zbliżając się do mnie.

Ciemny materiał opadł, pozwalając mi nareszcie widzieć; czarne ślepia wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem i pożądaniem. Przede mną stał demon, którego postać przypominała trochę ludzką; miał nogi i ręce, które kończyły się pazurami. Z jego głowy wyrastały mu dwa, długie zawinięte rogi, a z paszczy błyskały ostre zęby.

Nie wiedziałam co to za demon, co przeraziło mnie jeszcze bardziej; nie znałam jego słabych punktów, nie wiedziałam o nim nic a nic.

Co najgorsze byłam w jakimś namiocie, którego powierzchnia zdawała się być z jakiejś skóry. Po za dywanem, kamieniem na którym stał świecznik i dużą poduszką, nie było tutaj niczego. Nawet wyjścia.

- Witaj, Nocna Łowczyni - wycharczała istota, pazurem dotykając mojego policzka.

- Czego chcesz?

- Mówiłem, że wrócę - wyszczerzył się. Na jego uśmiech dostałam gęsiej skórki.

- Zabijesz mnie? - spytałam prosto.














Chciałabym podziękować za ostatnie komentarze pod ostatnim rozdział i przeprosić, bo jeden z nich niechcący usunęłam. Przysięgam jednak, że zdążyłem ten jeden komentarz przeczytać, ale po prostu potem tak najechałam myszką, że go usunęłam :((( Przepraszam jeszcze raz!

piątek, 21 kwietnia 2017

Rozdział 18 Sygnet

◊ Isabelle 





- Złoty, zdecydowanie! - Seraphina wskazała palcem na jeden z trzymanych przez służącą kielichów. - Talerze również!

- Pani, w jakim kolorze mają zostać zawieszone szarfy? - spytała kolejna w kolejce stojąca służąca. Podeszła przed tron, na którym siedziała Seraphina i dygnęła.

- Jasne złoto i biel, ewentualnie lekki krem - oznajmiła moja przyszła szwagierka. Siedząc na krześle już którąś godzinę obok niej, patrzyłam, jak trwają przygotowania do ślubu, chociaż równie dobrze mogłyby to być przygotowania do pogrzebu.

Musiało minąć kilka sekund zanim zorientowałam się, że powiedziałam to na głos. Spojrzałam niechętnie na Seraphinę, która tylko z rozbawieniem spojrzała na mnie ukradkiem i dała znak kolejnej służącej, która tym razem trzymała w dłoni dwa kwiaty; białą różę i żółtego tulipana.

- Dla Jonathana to pogrzeb jego wolności - powiedziała dziewczyna, biorąc do ręki tulipana i badając ją wzrokiem.

- Moja została pogrzebana już dawno.

- Nie przesadzaj, wychodzisz za mąż i będziesz świadkiem mojego syna.

- O co w ogóle chodzi z tym świadkiem i całą tą głupią ceremonią dla dziedzica? - spytałam.

- Ceremonia ukazania następcy - poprawiła mnie. - To ceremonia, która niestety zanikła już dawno temu, ale chciałabym ją urządzić dla mojego syna. Polega na pokazaniu następcy całemu Edomu - wyjaśniła. - Podczas ceremonii przypieczętowuje się status księcia Edomu.

- Coś jak... chrzest?

- Coś takiego, ale w innym znaczeniu. W każdym razie podczas ceremonii muszą być obecni świadkowie. Musi to być ktoś z rodziny, właśnie dlatego poślubisz Jonathana.

- Dlaczego ja?

- Bo nie chcę, aby świadkiem mojego syna była panna do towarzystwa mojego brata - wyjaśniła i podała mi tulipana. - Może byś mi pomogła? W końcu to twój ślub, ma to być radosny dzień.

Dla ciebie, pomyślałam, wąchając kwiat. W tym samym momencie coś sobie przypomniałam, ale zanim zdążyłam zareagować, opanowała mnie seria kichnięć. Rzuciłam tulipana Seraphinie wstając z krzesła i odbiegając od kwiatów o kilka metrów. Z dłonią przy twarzy starałam się jakoś opanować atak.

- Co ci jest? - spytała wyraźnie zaciekawiona.

- Mam - urwałam, aby kichnąć po raz kolejny. - Mam alergię na tulipany! - Na moje słowa Seraphina wybuchła śmiechem.

- Mogłaś powiedzieć wcześniej! Na wesele kazałam sprowadzić kilka skrzyń!

- Co zrobiłaś?! - uniosłam się, patrząc na nią z niedowierzaniem łzawiącymi oczami. Ta jednak przewróciła z rozbawieniem oczami i dała znać jednej ze służącej, aby mnie odprowadziła do pokoju. Młoda dziewczyna podeszła i pomogła mi wyjść z sali.

Zostałam odprowadzona do pokoju. Od razu otworzyłam okna i napiłam się wody. Zaczęłam głęboko oddychać, rękawem ocierając nos i łzawiące oczy.

- Już ci lepiej, pani? - spytała dziewczyna.

- Tak, dziękuję. Możesz iść i powiedz Seraphinie, że ma się pozbyć wszystkich tulipanów. - Na moje słowa dziewczyna dygnęła i odeszła, zostawiając mnie samą. Po jej wyjściu odstawiłam kielich i opadłam plecami na łóżko.

Na Anioła, pomyślałam. 

Mimo iż w ostatnim czasie nieco się oswoiłam ze świadomością pobytu tutaj, nie potrafiłam do końca się z tym pogodzić. Zamknęłam oczy, starając się sobie wyobrazić twarz rodziców, Aleca i Maksa. Tak bardzo za nimi tęskniłam, że ponownie miałam ochotę zacząć krzyczeć.

Gdyby tylko wiedzieli, co się tutaj dzieje i przez co przechodzę. Gdyby tylko wiedzieli, że wkrótce mam wyjść za mąż, aby zostać świadkiem następcy tronu Edomu...

Musiałam jednak wytrzymać. Nie zamierzałam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak Seraphina z dnia na dzień zbiera armię demonów. Wiedziałam, że rozmowa z nią nic nie da, więc musiałam wymyślić coś innego. Ale co? Ostatnie noce tylko nad tym się zastanawiałam, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Starałam się znaleźć jakiś sposób, plan, który by przeszkodził w ataku na Alicante jak i cały świat cieni.

W pokoju rozległo się ciche pukanie. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je, zastając przed sobą Jonathana. Z wymuszonym uśmiechem podał mi chusteczkę. Przyjęłam ją, wpuszczając go do środka.

- Seraphina powiedziała mi, że dostałaś ataku alergii - powiedział, stając na środku pokoju. Z chusteczką w dłoni usiadłam na fotelu, kiwając głową.

- Kazałem się ich pozbyć - dodał po chwili ciszy.

- Ja także... Skąd ona w ogóle je wzięła? - spytałam.

- Każda umarła roślina na ziemi, przenosi się do Edomu.

- Jakim cudem? Dlaczego nie do nieba?

- Bóg może sobie stworzyć w niebie nowe, a tutaj się nie da - wytłumaczył.

- Dziennie umiera tysiące roślin i drzew, a jednak Edom składa się z piachu. Gdzie są te rośliny? Te tulipany? - spytałam, wskazując przez otwarte okno na krajobraz Edomu. Na moje słowa chłopak zaczął się nad czymś zastanawiać, jednak nie minęła minuta, a zbliżył się, wyciągając do mnie dłoń. Kiedy spojrzałam na niego niepewnie, powiedział:

- Zaufaj mi. - Jego głos był spokojny. Można by powiedzieć, że tajemniczy.

Powinnam go wyśmiać.
Powinnam na niego krzyczeć.

Jednak coś sprawiło, że mu zaufałam.


Ujęłam jego dłoń, pozwalając wyprowadzić się z pokoju i poprowadzić wzdłuż korytarzy. Szliśmy w ciszy, mijając kolejne ściany i okna. Zaczęliśmy schodzić po schodach, aż zeszliśmy do niedużego holu, gdzie znajdowały się kamienne drzwi. Przy otwieraniu, nie mogły przeraźliwie nie zaskrzypieć. Skrzywiłam się nieco na dany dźwięk, ale grymas na mojej twarzy zniknął tak samo szybko jak się pojawił    przed sobą ujrzałam ogród.


Ruszyłam do przodu, aż pod sobą poczułam chrzęszczący, ubity piach, który ciągnął się przede mną ścieżką. Tuż przy jego bokach znajdował się sięgający mi do kolan żywopłot, a tuż za nim, różnego rodzaju kwiaty, których woń rozpieszczała moje nozdrza.

Dostrzegłam nad sobą drewniany, pleciony łuk, po którym pięły się korzenie drzew dookoła i pnącza kwiatów; Takich łuków było przede mną cała masa.

Bogaty ogród na tle czerwonego nieba Edomu, miał w sobie coś wyjątkowego. Nie potrafiłam jednak powiedzieć co to było, ale samo patrzenie uniemożliwiało oddychanie. Miejsce można było określić przeklętym pięknem.



- Pytałaś się, gdzie są te wszystkie martwe rośliny - przypomniał Jonathan. - To jest to miejsce. - Poczułam, jak jego dłoń ponownie ujmuje moją. Ruszyliśmy wolnym krokiem, idąc pod pnączami łuków nad nami. Nadal nie mogłam przyzwyczaić wzroku do tylu jaskrawych barw.

- Kazałem usunąć wszystkie tulipany - odezwał się po chwili, zatrzymując się. Odwróciliśmy się ku sobie. Poczułam, jak jego wolna dłoń ujmuje moją. Spojrzałam na niego pytająco, w jego oczach dostrzegając coś na podobiznę czułości, a także podenerwowania.

- Dziękuję - mruknęłam, spuszczając wzrok na nasze splecione dłonie.

- Jedna ze służących za życia była nianią pewnej dziewczynki, która kochała kwiaty. - Spojrzałam na niego. - Służąca codziennie plotła dla niej wianki - powiedział i jedną ręką sięgnął po plecionkę z niedużych, czerwonych róż, której wcześniej nie dostrzegłam zwisającej na pnączach.

Kiedy jego dłoń wkładała wianek na moją głowę, nie potrafiłam się ruszyć. Wpatrywałam się w niego nieco zdziwionym a zaciekawionym spojrzeniem.

- Poprosiłem, aby dla ciebie też zrobiła - wytłumaczył po chwili, kontynuując ze mną spacer.

- Nie udobruchasz mnie wiankiem - powiedziałam nagle. Na moje słowa zaśmiał się cicho, mówiąc tylko:

- Wiem.

Kolejne sekundy szliśmy w ciszy. Starałam się podziwiać kwiaty, ale dziwne napięcie w jego obecności nie dawało mi spokoju. Nie trudno było się domyślić, że oboje staramy się w głowie znaleźć jakiś ciekawy temat, ale nasze usta mimo to pozostawały zamknięte.

W końcu doszliśmy do dużego okrągłej, kamiennej fontanny. Nie działała, ale była w niej woda. Zbliżyłam się i pochyliłam, dostrzegając pływające karpie koi. Jaskrawo-plamiaste rybki wywołały lekki uśmiech na mojej twarzy. Zanurzyła palce w wodzie, pozwalając rybą się o nie ocierać.

Głębokość nie była duża; gdybym włożyła do fontanny całą rękę, jej poziom dosięgałby mojego łokcia.

- Piękne miejsce - powiedziałam cicho, wyciągając dłoń i wycierając ją o materiał sukienki. Rozejrzałam się jeszcze dookoła, dostrzegając, że od fontanny idą cztery ścieżki; ta którą przyszliśmy, ta na przeciwko, i te po lewej i prawej.

- Chciałem z tobą porozmawiać sam na sam, ale Seraphina ostatnio chciała cię mieć wyłącznie dla siebie.

- Niestety - westchnęłam.

- Isabelle - zaczął ponownie i niespodziewanie poczułam jak jego dłonie ujmują delikatnie aczkolwiek stanowczo moją kibić. Zanim zdążyłam zaprotestować, poczułam, jak mnie unosi i sadza na twardej posadzce fontanny.

Spojrzałam na niego zaskoczona, ale odpowiedział mi tylko lekkim uśmiechem, po czym ujął obie moje dłonie.

- Ślub już za kilka dni - powiedział. - Nie chcę, abyś odczuwała to małżeństwo... tylko formalnie. Chciałabym, aby między nami było dobrze, Izzy.

- To nie takie proste - powiedziałam. Na moje słowa dostrzegłam w jego oczach lekki zawód.

- Wiem, że jest ci teraz trudno..

- Trudno? - przerwałam mu, wlewając w swój ton jad. - Mam zostać świadkiem następcy Edomu, a moja rodzina ma zginąć już nie długo z powodu chorych ambicji twojej siostry. Trudno to mało powiedziane, Jonathanie.

- Wiem... przepraszam... Po prostu... nie chcę, abyśmy żyli w niezgodzie - wytłumaczył. - Nie chcę, abyś mnie nienawidziła.

- Powinnam cię nienawidzić - powiedziałam. - Powinnam planować jak cię otruć lub jakim sztyletem cię zabić podczas nocy poślubnej. - Dostrzegłam, jak zaciska szczękę i wymusza uśmiech.

- Ale nie potrafisz - oznajmił po chwili, patrząc na nasze dłonie, po czym ponownie na mnie. - Nie potrafisz mnie znienawidzić. Obojętnie jak bardzo byś się starała.

Nic nie odpowiedziałam, tylko się w niego wpatrywałam.

- Kocham cię, Isabelle - powiedział w końcu, puszczając moje dłonie. Dostrzegłam, jak ściąga swój sygnet Morgenstern'ów, po czym ujmuje moją prawą dłoń, chcąc mi go wsunąć na palec.

- Nie - powiedziałam twardo, chcąc zabrać dłoń, jednak jego palce zacisnęły się na niej jeszcze mocniej, siłą wsuwając chłodne srebro na mój palec. - Powiedziałam nie! - warknęłam, lecz jego palce uniosły moją zaciśniętą pięść na której widoczny był sygnet na wysokość naszych twarzy.

- Opieraj się dalej, Isabelle. Dam ci czas. Ale pogódź się z tym, bo za kilka dni i tak przyjmiesz moje nazwisko - oznajmił stanowczo, puszczając mój nadgarstek. Kiedy tak się stało, zeskoczyłam na ziemie i spojrzałam na niego z pogardą, mówiąc:

- Opierać się będę choćby do końca moich dni - oznajmiłam przez zaciśnięte zęby. - Nigdy nie zostanę jedną z Morgenstern'ów. Jestem Isabelle Sophia Lightwood i nie bez powodu znakiem rozpoznawczym mojej rodziny jest płomień. Zapamiętaj to sobie. - Po tych słowach, odwróciłam się napięcie chcąc odejść. Poczułam jednak jak łapie mnie za ramiona, siłą odwracając. Nie minęła sekunda, a jego usta przywarły do moich dziko i namiętnie. Chciałam zaprotestować, coś powiedzieć, ale jego ciało zaczęło mnie pchać w stronę drzewa, o mało nie przewracając kiedy przechodziliśmy nad żywopłotem.

Przyciśnięta do drzewa poczułam, jego usta przemierzające nie tylko moje usta, ale i szyje.

Oszołomiona zaczęłam główkować, co powinnam zrobić.


Odepchnij go...
Uderz go...
Opieraj się...


- Isabelle - wydyszał, patrząc mi w oczy, jakby czekał na pozwolenie do dalszych czynów. Ciemno zielona barwa tęczówek przebijała mnie na wylot. Chciałam odmówić. Tak bardzo chciałam go odepchnąć, lecz on jak na zachętę kontynuacji szybkimi ruchami dłoni, podciągnął moją suknie ujmując moje nagie udo. Jego chłodna dłoń na mojej skórze wywołała dziwny prąd.

Doskonale znałam to uczucie...


Pragnęłam jego dotyku.
Pragnęłam jego.


Zrobiłam jednak coś, czego moja nietrzeźwa część nie chciała zrobić za żadne skarby    odepchnęłam go z całej siły, pozwalając swojej trzeźwej części przejąć kontrole.

Chłopak się zachwiał niemal upadając. Nie mogąc patrzeć na jego twarz, uciekłam, biegnąc pierwszą lepszą drogą. Z dłonią przy ustach biegłam z walącym sercem. Ciało miałam dziwnie sparaliżowane, dziwne napięte.

Zatrzymałam się dopiero, kiedy fizycznie i psychicznie poczułam, że jestem od niego wystarczająco daleko. Spojrzałam za siebie, ale nic nie dostrzegłam. Nie czułam nóg, osunęłam się na ziemie, opierając o żywopłot. Z podenerwowania do oczu napłynęły mi łzy. Głęboko oddychając, spojrzałam na sygnet spoczywający na moim palcu; zabłyszczał, jakby chciał potwierdzić mój los.


wtorek, 4 kwietnia 2017

Rozdział 17 Tyrellówna

Clary 




Nieznośny odgłos budzika wyrwał mnie z niespokojnego snu. Jednym ruchem uderzyłam budzik, wyłączając go. Przewróciłam się na plecy, wzdychając i wbijając wzrok w sufit. W ciągu jednej sekundy przypomniałam sobie wczorajszy wieczór. Na myśl, że będę musiała dziś iść na lekcje i się widzieć z Jace'm, żołądek podszedł mi do gardła.

Niechętnie zwlekłam się z łóżka, idąc pod chłodny prysznic. Po wykonaniu porannej toalety wyjęłam z szafy ubrania na trening, bo to on miał rozpoczynać mój dzień. Przebrałam się w czarne legginsy sportowe, stanik i dresową bluzę zapinaną na zamek. Z pod szafy wyciągnęłam swoje buty do biegania. Na koniec spięłam wilgotne jeszcze włosy w kitkę. Zabrałam się za upychanie w torbę ręcznika i innych przedmiotów, które będą mi potrzebne po lekcjach. Przy okazji wypaliłam sobie kilka dodatkowych run, jak szybkość, zręczność, silę. Pozwoliłam sobie także na hart, wiedząc, że jego działalność będzie mi dzisiaj potrzebna.




***



Będąc w przebieralni, spotkałam Annabeth, która właśnie spinała swoje włosy przed lustrem. Widząc mnie jednak, natychmiast się odwróciła i podeszła.

- Hej - powiedziała z uśmiechem.

- Hej - odpowiedziałam, wcale nie ukrywając tego, że nie mam humoru. Na mój "entuzjazm", uśmiech dziewczyny przygasł.

- Wczorajsze przyjęcie było do dupy. Szczególnie po tym jak wyszłaś.

- Po tym, jak wyszłam, Jace na pewno bawił się wspaniale - powiedziałam, wkładając torbę do jednej z szafek. Opadłam na ławkę, opierając głowę o jej drzwi. Miałam wrażenie, że ciemna chmura nade mną będzie mi towarzyszyła dzisiaj do końca dnia.

- Chyba żartujesz! - prychnęła dziewczyna, siadając obok mnie. - Po tym jak wyszłaś, Jace przestał tańczyć z Cariną i zaczął cię szukać. Powiedziałam mu, że wróciłaś do pokoju.

- Domyślam się - powiedziałam. - Przyszedł i zaczął pukać do moich drzwi, mówiąc, że mi wszystko wytłumaczy i takie tam.

- Wpuściłaś go?

- Nie.

- Och Clary...

- Nie chcę go widzieć... Nie po tym, jak pozwolił tej utlenionej blondynce się dać namówić na ten cholerny taniec.

- Farbowany blond - usłyszałam. Odwróciłam głowę, wzrokiem napotykając nikogo innego, jak Carine Tyrell. Na jej twarzy widniał okropny uśmiech, który miałam ochotę zetrzeć.

- O wilku mowa - mruknęła Annabeth.

- Nie ładnie obgadywać kogoś za plecami - powiedziała dziewczyna, podchodząc do jednej z szafek, do której wrzuciła - za pewne markową - torebkę.

- Tak samo, nie ładnie się chwalić - powiedziałam, obserwując, jak dziewczyna zdejmuje bluzę, ukazując opinający się na jej krągłościach błękitny top. Krótkie spodenki ukazywały jej długie nogi, na których widniało kilka runów.

- Naprawdę chodzi ci o to? Bo sprawiałaś wrażenie zazdrosnej, kiedy twój chłopak nie mógł odmówić mi tańca - powiedziała blondynka, ponownie się odwracając w moją stronę z uśmiechem.

Tym razem ja także się zdobyłam na uśmiech. Powoli wstałam z ławki, robiąc w jej stronę kilka kroków.

- Clary - zaczęła ostrzegawczo Annabeth, ale ją zignorowałam, stając twarzą w twarz dziewczyną.

- Zróbmy sobie przysługę i nie wchodźmy sobie w drogę. I trzymaj się z dala od Jace'a.

- Będzie trudno, w końcu mamy wspólną misję.

- Co nie znaczy, że musisz się o niego ocierać, jak kot - powiedziałam, następnie ją omijając i idąc w stronę sali, jednak jej głos mnie zatrzymał:

- Uważaj, M o r g e n s t e r n. Nie wiesz z kim rozmawiasz.

Odwróciłam się w jej stronę, mrożąc ją wzrokiem.

- To samo mogę powiedzieć tobie, ale to chyba już wiesz, skoro znasz moje nazwisko - powiedziałam, po czym z uśmiechem odeszłam. Annabeth mnie dogoniła, ale nie odezwała się słowem.

Obie wkroczyłyśmy do sali treningowej, która powoli robiła się pełna uczniów. Wzrokiem przemierzyłam salę, upewniając się, że Jace'a jeszcze nie ma.

- Od czego zaczynasz? - spytała Annabeth, sięgając po bicz.

- Niech będą sztylety - mruknęłam, biorąc kilka sztuk. Kątem oka dostrzegłam, jak Carina sięga po ten sam rodzaj broni i odchodzi na drugi koniec sali do swojej elity. Starając się ją ignorować, ustawiłam się przed jedną z tarcz, podczas gdy pozostałe zajmowali łucznicy lub inni zwolennicy sztyletów. Mogłam niemal poczuć ich dyskretny wzrok, którym mnie obdarzali. Nie żałowałam, że nie posiadałam mocy czytania w myślach, bo ich myśli były niemal namacalne.

Poczułam w środku dziwne znane uczucie. Uczucie, które pojawiało się zawsze, kiedy ktoś gardził moją osobą. Nie była to złość, lecz irytacja. Byłam zirytowana tym, że ich pogarda jest zrodzona z plotek, których o mnie nie mało. Sama zagłada Lilith, była dla nich podsyceniem. Brak demonicznej krwi w moich żyłach nie zmienił jednak tego, że zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Z biegiem lat nauczyłam się odbierać jednym uchem, a drugim wypuszczać. 

Skupiłam wzrok na tarczy, w palcach obracając jeden ze sztyletów. Zaciskając w końcu jego rękojeść, dałam krok i naprężając wszystkie mięśnie, rzuciłam.

Tak jak się spodziewałam; trafiłam w sam środek. Sztylet wbił się aż po samą rękojeść. Znane uczucie satysfakcji pozwoliło mi przez następne minuty się skupić na kolejnych rzutach i zignorować nienawistne spojrzenia. Zanim się obejrzałam, środkowy punkt tarczy był niewidoczny spowodowany ilością wbitych w niego sztyletów. Właśnie miałam iść je zebrać, kiedy poczułam, jak czyjaś dłoń ujmuje moją. Odwróciłam głowę 
napotykając złote oczy.

- Clary - zaczął, ale zanim zdążył skończyć, zabrałam dłoń, idąc w stronę tarczy. Po kolei zaczęłam wyjmować sztylety, starając się zapanować nad walącym sercem.

- Musimy porozmawiać - usłyszałam za plecami, czując na karku jego oddech. 

- O czym? - spytałam, odwracając się napięcie, aby na niego spojrzeć.

- Nie chciałem, aby ostatni wieczór tak się skończył.

- Było nad sobą panować - powiedziałam. - A nie dać się uwieść blondynce. Podobało ci się chociaż?

- Przestań - syknął. - Wiesz, że inaczej by się nie odczepiła.

- To najgorsza wymówka jaką w życiu słyszałam od chłopaka, a uwierz mi, nasłuchałam się ich od kochanków Seraphiny - powiedziałam, idąc odłożyć sztylety na miejsce. Blondyn idąc za mną, kontynuował:

- Naprawdę myślisz, że taniec z Cariną coś dla mnie znaczył?

- Nie, myślę, że potem z poszedłeś z nią do łóżka - odparłam z sarkazmem, po czym wbiłam w niego wzrok. - Tamten taniec miał być nasz.

- Przecież będzie jeszcze mnóstwo okazji...

- Dla ciebie i niej owszem. W końcu macie wspólną misję.

- To tylko misja - powiedział już wyraźnie zirytowany.

- Tylko misja - powtórzyłam. - Wiesz jak się kończą TYLKO misje?

- Ty jesteś zwyczajnie zazdrosna!

- Dziwisz mi się? Olałeś nasz wspólny taniec, aby zatańczyć z blondynką. Nawet na mnie nie spojrzałeś, Jace. Nie broniłeś się. Być może przesadzam, ale nic na to nie poradzę - wyjaśniłam. Dostrzegłam w jego oczach mętlik, które po chwili zastąpiło współczucie. Odeszłam bez słowa, kierując się w stronę mat. Zanim jednak zdążyłam się porozciągać, do sali weszła Celine.

- Ustawcie się w szeregu - zawołała. Wszyscy się ustawili w rzędach i wbili w nią wzrok. - Nie wybrano jeszcze nowego nauczyciela od treningów. Dopóki takiego nie znajdziemy, nauczyciele będąc się zmieniać. Dzisiaj przypadłam wam ja - oznajmiła z promiennym uśmiechem. - Zanim rozpoczniemy, wyjaśnijmy sobie kilka ważnych kwestii; jedną z nich jest to, że od teraz treningi nie będą wspólne dla każdych roczników. Od teraz zostaliście podzieleni. Po trzy roczniki, więc szesnasto -, siedemnasto -, i osiemnasto roczni, będą trenowali razem. Nie chcę tutaj żadnych prawdziwych bójek, tylko ćwiczenia. Myślę, że od nich możemy zacząć. Dobierzcie się w pary i walczcie wspólnie wybraną bronią.

Wzrokiem chciałam odnaleźć Annabeth, kiedy usłyszałam głos za plecami:

- Co powiesz na mały pojedynek, Morgenstern?

Odwróciłam się, wzrok wbijając w Tyrellówne. Jej oczy aż płonęły z pragnienia.

- Serafickie miecze - powiedziałam krótko, co wywołało jeszcze szerszy uśmiech na jej twarzy. Obie skierowałyśmy się po daną broń, następnie ustawiając się w wolnym kawałku sali.

- Postaram się być delikatna - oznajmiłam, obracając mieczem.

- Spokojnie, Morgenstern, nie jestem aż taka beznadziejna - powiedziała, napierając na mnie mieczem. Z łatwością odparłam atak. Po jej kolejnych ruchach mogłam wywnioskować, że jej poziom walki jest przeciętny, można by powiedzieć, że każdy jej ruch był przewidywalny. Jednym zamachnięciem mogłabym ją powalić i wybić miecz z ręki, pozwoliłam jej jednak chwile się pomęczyć, dając jej na mnie nacierać. Kątem oka dostrzegłam, że wokół nas zebrała się mała publiczność, do której należały również dobrze mi znane twarzy przyjaciół, jak i Jace'a.

- Walcz, Morgenstern! - wysyczała, Carina. Kropelki potu spływały po jej twarzy, kiedy po mnie nie spłynęła nawet jedna. - Boisz się?

- Nie, daję ci chwile do popisu. Szczerze? Myślałam, że stać cię na więcej - oznajmiłam, wiedząc, że teraz nadeszła moja chwila. Zebrałam w sobie siły, lekko uderzając jej broń od dołu, a następnie z całej siły od góry. Miecz wypadł z jej dłoni, kiedy tym czasem czubek mojej spoczął przy jej gardle.

Na jej twarzy malował się szok i niedowierzana furia.

- Przeciętna - oznajmiłam z rozbawieniem.

- Słucham?! - oburzyła się.

- Jesteś przeciętna - stwierdziłam. - Chociaż to i tak wysoka ocena jak na ciebie, bo prawdziwy przeciętniak utrzymałby chociaż swój miecz w dłoni. - Swoim zdaniem wywołałam cichy szmer śmiechów dookoła.

- Jesteś wybrykiem natury - warknęła dziewczyna, kiedy opuściłam miecz.

- A ty zdecydowanie jej niedoszłym ideałem - odpowiedziałam, po czym zmierzyłam ją wzrokiem. - Możemy zrobić powtórkę, ale najpierw przerwa. Potrzebujesz jej.

Odwróciłam się, chcąc odejść. Poczułam jednak, jak czyjeś dłonie łapią mnie za włosy i powalają na plecy. W jednej sekundzie Carina siedziała na mnie okrakiem, trzymając ręce na moim gardle. Z jej ust wychodziły przezwiska skierowane do mnie.

- Carina Tyrell, w tej chwili przestań! - usłyszałam głos Celine. Dziewczyna jednak ją zignorowała. Wbiłam paznokcie w jej nadgarstki, sprawiając że nieco je rozluźniła. Wykorzystując ten moment podniosłam się, uderzając swoją głową w jej czoło. Dłonie dziewczyny puściły moją szyję. Pięściami dwa razy uderzyłam ją w twarz. Zdołałam ją powalić na ziemie. Czując, jak krew we mnie wrze, chciałam kontynuować poszkodowanie jej, ale poczułam, jak czyjeś dłonie zaciskając się na moich ramionach i mnie odciągają.

Jace i Paul na rozkaz Celine wyprowadzili mnie z sali mimo moich protestów.

- Na Anioła, przestań! - warknął Paul.

- Puść mnie! Zabiję ją! - krzyczałam, ale zostałam pchnięta na ławkę. Paul odsunął się, ale Jace zacisnął dłonie na moich obu ramionach i się na chylił nie pozwalając mi wstać. Widząc przed oczami wzrok jego złotych tęczówek, nieco odpuściłam.

- Uspokój się - powiedział blondyn, powoli mnie puszczając i siadając obok. - Pokaż to - powiedział i odwrócił moją twarz w swoją stronę. Zaczął wzrokiem badać moje czoło. Chciałam się zapytać o co chodzi, kiedy poczułam z boku spływającą strużkę ciepłej cieczy. Na czole poczułam lekko pulsujący ból. Powoli dotknęłam zranionego miejsca i spojrzałam na palce umazane krwią.

- Cholera - mruknęłam, chcąc wstać po ręcznik, jednak blondyn mnie uprzedził.

- Zaraz wrócę - powiedział, unosząc palec w stylu groźby, jakby chciał powiedzieć, że mam się stąd nie ruszać. Zanim się obejrzałam, zniknął.

- Nie powiem, zasłużyła sobie na jeden policzek, ale... - Paul nie dokończył, tylko westchnął jakby mu brakowało słów.

- Zasłużyła na o wiele więcej - powiedziałam. - Dzięki Bogu, że trening to jedyna wspólna z nią lekcja.

- Oj tak.

- Dlaczego akurat w tutaj musiała rozpocząć naukę?! - W tym samym momencie zjawił się blondyn z mokrym ręcznikiem w dłoni. Rogiem materiału zaczął powoli ścierać ubrudzoną skórą krew, a następnie przyłożył czystą stronę do rany. Chłód bijący od zimnego ręcznika, zaczął tłumić ból.

- Dzięki - rzuciłam, przytrzymując sobie okład. Odwróciłam wzrok, czując się dziwnie niezręcznie.

- Idę powiedzieć Celine, że u ciebie wszystko okej - rzucił nagle Paul i wyszedł.

- Ilu iratze potrzebujesz? - spytał, wyjmując stelę

- Jedno wystarczy - powiedziałam, wahając się czy wziąć od niego stelę, czy dać mu to zrobić samemu. Niemal od razu domyślił się o co mi chodzi, bo ledwo co zdążyłam odsunąć dłoń, a jego palce ujęły lekko mój łokieć. Czubek steli przywarł do mojego ramienia.

Kiedy jego oczy były skupione na rysowaniu runy, moje patrzyły na niego; starał się wyglądać na nieobecnego, jakby nadal wypominał sobie naszą kłótnię. Jednak przez tą maskę przebijały się czułość i miłość, którymi zawsze mnie darzył. Delikatność, z jaką ujmował moje ramię, mogła się równać z dotknięciem ciepłej wody.

Część mnie już dawno mu wybaczyła, jednak druga część wciąż widziała chwile, gdy pozwalał się uwodzić Tyrellównie. 

- Gotowe - powiedział, wyrywając mnie tym samym z zamyślenia. Odwróciłam szybko wzrok, aby nie mógł się zorientować, że mu się przyglądałam.

- Dzięki - powiedziałam ledwo słyszalnie, wstając. W jednej chwili się zachwiałam. Gdyby nie jego ramiona, siedziałabym już na ławce.

- Wszystko okey?

- Tak.

- Może powinnaś iść do izby chorych?

- Nie, nie trzeba - powiedziałam szybko, chcąc odejść, jednak jego ramiona nadal mnie obejmowały. - Jace - upomniałam.

- Puszczę cię i co potem? Będziesz się tak na mnie dąsać do końca życia? Jeżeli czekasz na przeprosiny, to proszę: PRZEPRASZAM. Owszem, nie powinienem był tak długo z nią tańczyć, ani dawać jej ze mną filtrować. Ale sama przyznasz, że gdybym z nią nie zatańczył, to nie dałaby nam spokoju.

Popatrzyłam na niego bez żadnego wyrazu, analizując jego słowa. Z każdą sekundą ich znaczenie przekonywało negatywną część mnie, aby mu wybaczyć. W końcu miał racje, nie mogłam zaprzeczyć niczego.

- Jak chcesz - westchnął po chwili, puszczając moją talię i odchodząc. Nie odszedł nawet na metr, a to co zawładnęło moim ciałem było nie do opisania:
rzuciłam się na niego, popychając na szafki. Przywarłam do jego ust, spragniona ich smaku.

W pierwszych sekundach go zamurowało, ale wkrótce oddał pocałunek. Łapiąc za moją kibić, zamienił nasze miejsca tak, że teraz to ja przywierałam do szafek plecami.


Czując, jakby przechodził przeze mnie prąd, odchyliłam głowę, udostępniając mu dostęp do szyi. Obsypał ją namiętnymi pocałunkami, o które błagać by mogła każda kobieta na tej ziemi.

- Zaraz ktoś wejdzie - wyszeptałam.

- Jak bardzo myślisz, że mnie to obchodzi?

- Tak samo, jak mnie?

- Yhym...





Czyli w ogóle, pomyślałam...









I'm back Aniołki! Nareszcie mam komputer <3 Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze jest. Dziękuję wam za cierpliwość <3 Mam nadzieję że rozdział się podobał. Następny postaram się dodać jak najszybciej!

PS. Dla zaciekawionych, Carina Tyrell dodana do bohaterów!