◊◊ Isabelle ◊◊
Moje ciało gwałtownie się podniosło do pozycji siedzącej, a moje płuca łapczywie pragnęły brakującego im powietrza. Moje dłonie w ciągu sekundy spoczęły na szyi, jakby ktoś właśnie dopiero co próbował mnie udusić. Musiało minąć przynajmniej kilkanaście sekund, zanim mogłam ponownie sprawować kontrolę nad swoim ciałem. Kiedy tak się stało, powoli się rozejrzałam; średnia przestrzeń, ciemne ściany, dywan, mahoniowe meble jak szafa, toaletka, stoliki nocne, lustro, drzwi i ogromne łoże, na którym w tej chwili siedziałam. Ostrożnie zacisnęłam palce na materiale białej kołdry, która była z puchu, zupełnie jak i poduszki. Kolejna warstwa spoczywająca na kołdrze, była z ciemnej wełny, która tworzyła niesamowicie ciepły koc. Już po kilku sekundach dotykania materiałów, mogłam stwierdzić, że są to najcieplejsze i najdelikatniejsze kołdra i koc, jakie w życiu zetknęły się moją skórą.
Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i dlaczego mam na sobie jedynie koszulę nocną. Co się stało? Starałam sobie przypomnieć cokolwiek, ale ostatnie co pamiętałam to ukrywanie się w domu Morgensternów przed...
- Boże - szepnęłam, nie mogąc uwierzyć. W jednej chwili zebrałam w sobie siły i odrzuciłam kołdrę i koc. Czując jak chłodne powietrze opanowuje moje ciało, dostałam gęsiej skórki. Udało mi się jednak stanąć na nogi, które okazały się być mniej chwiejne niż się spodziewałam. Podeszłam powoli do drzwi balkonowych, przez które mogłam lepiej przyjrzeć się krajobrazowi. Krajobrazowi miejsca, które wciąż nawiedzało mnie w snach.
E d o m...
To niemożliwe...
N i e m o ż l i w e...
Ze łzami w oczach, zaczęłam się cofać. Trzymając dłoń mocno przy ustach, starałam się stłumić wybuch płaczu i krzyku, które tworzyły się w guli w moim gardle.
- Panienko? - Odwróciłam się na kobiecy głos. Przy drzwiach stała wysoka kobieta odziana w białą, zwykłą sukienkę do kostek i fartuch. Ciemne włosy sięgające łokci, zostały splecione w ciasny warkocz. Nie potrafiłam dokładnie ocenić wieku kobiety, gdyż na jej twarz opadała cienka, biała siateczka dosięgająca brody. Jednak po jej przepracowanych dłoniach mogłam stwierdzić, że nie była ona młoda.
- Kim jesteś? - spytałam.
- Jestem tutejszą służącą. Jedną z wielu. Przyszłam sprawdzić, czy panienka nadal śpi...
- Nadal? - powtórzyłam. - Co to ma znaczyć?
- Królowa zakazała udzielania panience jakichkolwiek odpowiedzi. Prosiła, abym po panienki przebudzeniu panienkę przygotowała na najbliższy posiłek. Za pół godziny odbędzie się obiad.
- Jaka królowa? - spytałam ostrożnie.
- Ja naprawdę nie mogę łamać poleceń królowej... - wytłumaczyła służąca, wciąż mając pochyloną głowę. - Na obiedzie wszystkiego się panienka powinna dowiedzieć.
Niechętnie poddałam się dłonią kobiety, pozwalając, aby zrobiła to co do niej należy. Nie widziałam innego wyjścia, no może z wyjątkiem ucieczki... ale bieganie w koszuli nocnej po Edomie nie wydawało się być rozsądne.
Po dwudziestu minutach miałam na sobie białe balerinki i długą sukienkę z białego jedwabiu. Do kompletu miałam pas z cyrkonii, który zdobił moją talię. Moje włosy zostały dokładnie rozczesane, a w ich fale została włożona ozdobna opaska z tych samych drogocennych kamieni co pas.
- Po co to wszystko? - powiedziałam cicho, patrząc się w swoje odbicie w lustrze - widniejąca w nim dziewczyna, mimo zdobiących jej ciało makijażu, biżuterii i cennych szat, była skupiona i zdruzgotana. Kiedy kobieta klękała, aby ułożyć śliski materiał odzienia, moje dłonie opadały wzdłuż ciała, jakby ich właścicielka nie miała siły ani motywacji, aby je unieść lub nimi poruszyć.
- Panicz Jonathan kazał przygotować suknie godne wysoko urodzonych, panienko. Zapewniam, że szwaczki robiły wszystko najlepiej -
- Nie o to mi chodzi - przerwałam jej. - Mam na myśli... ten ubiór. Po co mam się tak stroić.
- Panienka jest tutaj ważną osobą. Kochanką panicza...
- Jak śmiesz?! - warknęłam, cofając się od niej o krok. Spojrzałam na nią morderczym wzrokiem. - Nie jestem jego kochanką! Już nie! A nawet gdybym była, to jest moja prywatna sprawa!
- Wybacz, panienko - powiedziała kobieta, chociaż w jej głosie nie słyszałam ani krzty skruszenia. Cofnęła się ze spuszczoną głową.
- Zaprowadź mnie na ten obiad. Chcę rozmawiać z kimś, kto mi w końcu udzieli odpowiedzi! - Służąca dygnęła i ruszyła w kierunku drzwi. Poszłam w jej ślad, następnie przemierzając korytarze pałacu, który różnił się dużo od poprzedniej budowli, w której się znajdowałam, będąc ostatnim razem w Edomie. Tym razem korytarze mimo iż wielkie i przestronne, były mniejsze, a kamień, z którego były, był jaśniejszy. Było więcej światła, mniej przerażających eksponatów.
Po kilku minutach służąca doprowadziła mnie do podwójnych, masywnych drzwi, przed którymi stali strażnicy. Nie trudno było mi wyczuć iż są to demony w postaci ludzi o kamiennych twarzach. Kiedy jednak mnie zobaczyli, pochylili głowy otwierając przede mną drzwi.
Weszłam do środka.
Powitało mnie ciepło przepełnione zapachem mięsa, warzyw i trunków. Po środku sali, która służyła za jadalnię, stał stół dla przynajmniej dwudziestu osób. Jednak do obiadu miało zasiąść troje, tak przynajmniej wywnioskowałam po nakryciach; jedno u szczytu stołu i po obu jego stronach. Kolejny stół z kieliszkami i piciem stał pod ścianą sali, a dokładnie pod abstrakcyjnym obrazem przedstawiającym trzy, płomienne gwiazdy na ciemnym tle, którym prawdopodobnie było niebo.
Znak Morgenstern'ów, pomyślałam.
Podeszłam bliżej obrazu, aby móc mu się lepiej przyjrzeć. O prócz obrazu, żyrandola nad głównym stołem, dywanu, kominka i zasłon, nie było innych ozdób w jadalni. Dotknęłam lekko powierzchni obrazu, którego wymiary mogły osiągać nawet trzech metrów. Po dotyku poznałam, że obraz został namalowany ręcznie.
- Speciosa malum de Lucifero - usłyszałam za sobą głos, który odbił się echem po sali. Odwróciłam się szybko, aby spojrzeć na intruza. Intruzem okazała się być osoba, której nie spodziewałam się już nigdy w życiu zobaczyć. Jej widok przyprawił mnie o szok i zawroty głowy. Musiałam się podeprzeć stołu, który stał pod obrazem.
- Seraphina - wymamrotałam, mając wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy z mojej piersi.
- To po łacinie - odpowiedziała, całkiem ignorując moją reakcję na jej widok. Szeleszcząc cicho bordową suknią z tiulu i dzwoniąc cicho biżuterią, którą była rubinowe kolia, długie kolczyki i korona, szła z lekkim uśmiechem w moją stronę z kieliszkiem wina w dłoni. Stanęła obok mnie, z podziwem i dumą wbijając wzrok w obraz. - To znaczy Piękne zło Lucyfera. Trzy gwiazdy reprezentujące ród Morgensternów.
- Dlaczego piękne? - spytałam, nie chcąc jeszcze przechodzić do sedna sprawy.
- Wszyscy ludzie, którzy myślą, iż nasz ród jest zły, są po prostu zazdrośni. Wspaniałość Morgensternów jest tak wielka, że aż piękna. Można ją podziwiać w nieskończoność - wytłumaczyła z dumą. - Tak przynajmniej uważała moja matka. To Jocelyn namalowała ten obraz i podarowała go Valentine'owi, a także rodowi Morgensternów, do którego sama miała zaszczyt wstąpić.
- Jocelyn? - powtórzyłam.
- Chciałam powiesić ten obraz, ponieważ jest piękny i oddaje to co najwspanialsze w naszym rodzie. Przy okazji mam cząstkę matki, która okazała się być jedyną osobą, w której kryła się prawdziwa miłość do mnie, Jonathana... i Clary. - Imię siostry wypowiedziała z lekkim niesmakiem, który szybko zamaskowała, biorąc łyk wina.
- Może usiądziemy? - zaproponowała. - Za chwilę podadzą obiad, a domyślam się, że prawie po dwóch dniach śpiączki zgłodniałaś.
Dwa dni? Jak to możliwe? Na usta cisnęło mi się jeszcze więcej pytań, które miałam nadzieję usłyszeć jak najszybciej. Niechętnie zasiadłam z Seraphiną do stołu. Kiedy tylko usiadłyśmy, kilka służących - tak samo ubranych jak poprzednia - podały obiad, który tak jak myślałam, było pieczone mięso z cielęciny z warzywami. Kiedy zapach jedzenia dobiegł mojego nosa, zrozumiałam, jak bardzo jestem głodna. Kiedy tylko wino zostało nalane do mojego kieliszka, zaczęłam jeść. Pierwszy kęs, jak i pozostałe, okazały się być tak pyszne, jak i zapach.
- Cieszę się, że nareszcie się obudziłaś. Nie zniosłabym kolejnych narzekań Jonathana na to, jak bardzo się o ciebie martwi, gdyż wciąż jest nieprzytomna.
- Gdzie on jest? - spytałam ostro, przerywając jedzenie.
- Odesłałam go, aby pojechał się upewnić czy wszystko jest w porządku po drugiej stronie Edomu. Wyruszył dzisiaj rano. Powinien się zjawić lada chwila. Tym czasem jestem jedyna, która może ci odpowiedzieć na pytania. Więc śmiało.
Zastanowiłam się chwilę, o co chciałabym najpierw zapytać. Nie trwało to długo. Już po kilku sekundach odłożyłam sztućce, popiłam winem i odchrząknęłam, mówiąc:
- Dlaczego tutaj jestem?
- Widząc, jak wspaniale wam się układa w Alicante, uznałam, że Jonathan mógłby cię ze sobą zabrać w powrotną do Edomu.
- Jak to w powrotną? - zmarszczyłam brwi.
- Nie mam siły ci wszystkiego tłumaczyć. To Jonathan cię tutaj sprowadził i to on ci wszystko wyjaśni.
- Mówiłaś, że odpowiesz na wszystkie moje pytania - przypomniałam, głowiąc się w co ona pogrywa.
- Zmieniam zdanie. Odpowiem tylko na pytania, które mają krótką odpowiedź... na przykład, dlaczego byłaś nieprzytomna - podpowiedziała z chytrym uśmieszkiem. - Stawiałaś opór, kiedy Jonathan usiłował cię zaciągnąć do piwnicy, gdzie otworzyłam wam portal do Edomu. Chciałaś uciec. Skończyło się to jednak twoim wypadkiem, bo spadłaś ze schodów. Potłukłaś się, a wyssanie z sił, jakie ci zafundowały faerie kilka dni temu nie było w tym przypadku dobre.
- Skąd wiesz o faerie?
- Za długa odpowiedź, o to też się zapytasz Jonathana - powiedziała, obracając kieliszek w palcach. W przeciwieństwie do mnie, wyglądała na bardzo znudzoną. Przyglądając jej się chwilę dłużej, w głowie pojawiło mi się kolejne pytanie:
- Co ty tutaj robisz? - Jej oczy przeniosły się z powrotem na mnie, zupełnie jakby wzmianka o niej ją zainteresowała. Wyprostowała się i odchrząknęła.
- Kiedy Clary umarła, ja i Jonathan przyjęliśmy na siebie jej demoniczną krew, aby ona mogła zacząć nowe życie - wytłumaczyła. - Tym samym, aby uratować świat i wszystkich innych, zgodziliśmy się zostać tutaj. W Edomie. A przynajmniej ja nie miałam wyboru. Lilith umarła, a ja przysięgłam stać się jej następczynią.
- Ale twoja przysięga nie została przypieczętowana... Przynajmniej tak wywnioskowałam.
- Też tak wcześniej myślałam, ale jak widzisz, tak nie jest. Słowa i trzymanie tamtego kielicha były wystarczające, aby przypieczętować mój los następczyni. - Mówiąc to, jej wzrok utkwiły był w kieliszku, którym wciąż obracała. Jej ton podpowiadał mi, że cała historia, jaka jej się przydarzyła, nie miała żadnego związku z jej wcześniejszymi planami na życie po uratowaniu świata z Jonathanem.
- Masz ten kielich? - spytałam.
- Miałam - poprawiła. - Ale go zniszczyłam.
- Dlaczego?
- Kiedy było po wszystkim, znalazłam się z Jonathanem po środku pustkowia Edomu. Mieliśmy kielich w dłoniach. Jonathan przeżył, bo również trzymał kielich. Ja przeżyłam, bo nie miałam wyboru. Zostałam następczynią i dopóki nowa królowa nie wyznaczy następcy, nie może umrzeć, bo Edom musi mieć swojego władce. Asmodeusz wyrzekł się tego, więc zostałam ja.
- A kielich?
- Kiedy zorientowałam się, że nadal mam kielich w dłoni, wściekłam się. To przez ojca i ten kielich całe moje życie legło w gruzach. Zniszczyłam go, aby tamto diabelstwo znowu nie wpadło w niepowołane ręce - wyjaśniła, na koniec odważając się spojrzeć mi w oczy. Moja niechęć do niej przygasła. Była tutaj, bo nie miała wyboru. - Staram się wykorzystać swoje prawa królowej, aby wysyłać jak najmniej demonów do świata ludzi.
- Ty nie chcesz czynić zła, jak Lilith - stwierdziłam.
- Nie, a przynajmniej nie takie, jakie ona. Moje zamiary są inne, ale mimo to pociągną ze sobą krew i śmierć, dlatego niech cię nie zmyli moja opowieść, bo co było to było, ale i tak patrzysz w oczy istoty, w której płynie częściowo krew Lilith - oznajmiła, i jak na zawołanie w jej oczach dostrzegłam złowrogi, płomienny błysk, którym po chwili rozbłysły jej oczy, tak jak oczy Lilith wtedy ostatnim razem w Edomie.
Z nadmiaru strachu i przerażenia, ostrożnie wstałam. Stanęłam za swoim krzesłem, wciąż patrząc się w jej oczy. Wzdrygałam się, patrząc skupiona, zafascynowana, ale przerażona. Miałam wrażenie, że ten sam koszmar powrócił.
- Co ty chcesz zrobić? - spytałam po chwili. Zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, drzwi jadalni się otworzyły. Wystraszona odwróciłam się widząc, jak Jonathan wpada do jadalni i nieruchomieje na mój widok z otwartymi ustami.
Brama od muru pokrywającego moje serce, zawsze była zamknięta. Byłam taka, jaką mnie uczono być: okrutna, odporna na ból, niezdolna do uronienia choćby łzy, a przede wszystkim niezdolna do kochania... dopóki nie zjawił się ktoś, kto przekręcił kluczyk w bramie, tym samym nie tylko ją otwierając, ale i burząc cały mur, który budowałam przez lata wokół mojego serca i moich uczuć.
Genialny rozdział <3 czekam na next :)
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział! Nie mogę się doczekać kolejnego! :D Pozdrawiam! <3
OdpowiedzUsuńCudownie!Cudownie! :) Ta Serafina niedobra! Ona chce coś zrobić Clary! Eh... Mam nadzieję, że Jonathan się opamięta i pomoże właściwej siostrze! :) Pozdrawiam ;*
OdpowiedzUsuńRozdział NIESAMOWITY!!! Cudownie go napisałaś!
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny ;*
~Kate
Kiedy Next ?
OdpowiedzUsuńJestem w trakcie pisania, niestety nie wiem kiedy sie pojawi, bo następne dwa tygodnie to okres klasówek w szkole. Postaram sie jednak uwinąć jak najszybciej!
Usuń