poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Rozdział 7 Rzeź

◊ Clary 





Wojna oznacza śmierć; pokonanie wroga jednym lub dwoma ciosami.

Tak przynajmniej sądziłam dopóki demony walczące po stronie Seraphiny nie zaatakowały. Gdy fala wroga na nas natarła, nie minęła minuta, a w powietrzu unosił się już zapach krwi oraz dźwięk rozrywanych ciał i łamanych kości.

Lata treningów i bolesnych doświadczeń nie dały rady powstrzymać niesmaku, który poczułam na ustach.

Zdecydowanymi ruchami nacierałam na przeciwnika, z każdą sekundą przesuwając się co raz bardziej do przodu. Dostanie się do Seraphiny okazało się być trudniejsze niż sądziłam; wbrew wyrównanej siły, kilkanaście tysięcy demonów do zabicia nie było takie proste.

Nie wiedziałam, ile już walczę. 
Może godzinę, może dwie.
A może pięć?

Wiem jedno; bardzo długo.
Siły mnie jednak nie opuszczały, wręcz przeciwnie, adrenalina rosła z każdym wysłanym przeze mnie do piekła demonem. Przy świadomości trzymał mnie również strach o Jace'a i reszty moich bliskich. Z każdym przypadkowym nadepnięciem na - jedną z wielu leżących na ziemi - kończynę, modliłam się, aby nie należała ona do nikogo z nich.

Zamiast potu, spływała po mnie krew.
Częściowo moja po przypadkowych draśnięciach, a częściowo posoka wroga. Jej palące właściwości także nie pozwoliły mi się zdekoncentrować.





Seraphina 





Stojąc daleko od głównego pola bitwy, obserwowałam niemo całe zdarzenie. Moje demony idealnie się spisywały.

Szybka śmierć byłaby litością z mojej strony...
A dla wrogów nie ma litości...
Na wojnie nie ma l i t o ś c i...

Odwróciłam głowę w bok, przyzywając do siebie Jonathana. Z ponurą miną podszedł z ręką nadal zaciśniętą na rękojeści.

- Chyba nie muszę ci mówić, co musisz zrobić - powiedziałam, kierując wzrok z powrotem na pole.

- Siostro - zaczął po chwili niepewnie, ale uniosłam rękę.

- Jeżeli ty tego nie zrobisz, to ja to zrobię. - Po moich słowach już się nie odezwał. Doskonale wiedział, że gdybym to ja wykonała za niego zadanie, nie powstrzymywałabym się. Nie kontrolowała. Pozwoliłabym jej umierać p o w o l i.

Jednak ja także coś wiedziałam.
Wiedziałam, że jeżeli będzie się ociągał, nie da rady tego zrobić.

Kiedy odszedł, przywołałam do siebie jednego ze stojących za mną demonów. Ukłonił się, sycząc cicho.

- Jeżeli będzie się wahał, pomóż mu - oznajmiłam beznamiętnie. Demon kiwnął łbem i odszedł, znikając w gęstwinach lasu.

Odwróciłam się w stronę pozostałych kilku demonów i uniosłam głowę. Pozwoliłam, aby moje oczy przepełnił ognisty blask.

- Już czas - oznajmiłam.





◊ Clary 





Cztery demony mnie otoczyły. Nerwowo obracałam się z mieczami w dłoni. Wszystkie cztery bestie były większe ode mnie i zaliczały się do silnych. Dwa z nich posiadały ogon z kolcem jadowym, zaś dwa kolejne wysuwające się szczęki pełne kłów.

Zaklęłam cicho pod nosem i zrobiłam obrót, wbijając bronie prosto w pierwsze cielsko. Ledwo co zdążył przekształcić się w popiół, a trzy pozostałe rzuciły się na mnie. Powtórzyłam poprzedni ruch, a także wykonałam kilka ataków, ale bestie z niemalże łatwością robiły uniki. W pewnym momencie poczułam, jak coś owija się wokół mojej nogi. Spojrzałam w dół widząc coś na kształt macki. Próbowałam się wyswobodzić, ale na nic się to nie zdało. Demony przestały mnie atakować. Spojrzałam na nie ze zdziwieniem. Nagle macka zacisnęła się jeszcze mocniej i pociągnęła. Upadłam na ziemie i zanim zdążyłam podnieść wzrok, coś ciężkiego uderzyło nie w głowę.

Wszystko ucichło...




◊ Isabelle 





Kilkadziesiąt metrów dalej, zdążyłam ujrzeć płomienne włosy. Niewątpliwie była to Clary. W jednej sekundzie poczułam ulgę, na myśl, że wciąż żyje. Ulga zniknęła jednak tak szybko jak się pojawiła; rudowłosa upadła, a cielska kilku demonów ją zasłoniły. Chwilowa panika i dekoncentracja dużo mnie kosztowały, ponieważ jeden z demonów zdołał przejechać pazurem po mojej twarzy. Mój policzek przeszedł piekący ból.

Jednym machnięciem bicza zabiłam demona. Elektrum opadło wokół mnie, będąc gotowe do ponownego użycia. Otarłam krew z rany na twarzy, która zdążyła dosięgnąć moich ust. Zlizałam metaliczny posmak krwi. Odwróciłam się napięcie, będąc gotowa na kolejny atak, ale zamiast demona, stał za mną ktoś inny.

Wydawał się być nietknięty przez wojnę. Niemal białe włosy miał wciąż czyste i idealnie ułożone. Jego strój bojowy był nadal czysty, bez śladu kropli krwi lub demonicznej posoki. Jedyny brud, jaki zdołał się na nim osadzić, to nieduża smuga pod prawym okiem.

Poczułam, jak serce mi się ściska.
Wiedziałam, dlaczego tutaj stoi.
Przełknęłam ślinę. On też.
On też wiedział, że ja wiem.

- Jak to ma więc być? - spytałam, pozwalając biczowi wrócić do postaci bransolety. Zmarszczyłam brwi, lepiej mu się przyglądając, ale jedyne co widziałam w jego oczach, to niepewność.
- Wiedziałam, że tobie każe to zrobić - stwierdziłam, kiedy nie odpowiedział.

- Okłamałaś mnie, Isabelle - podniósł głos i uniósł nieco miecz w moją stronę. W kilka sekund wyciągnęłam swój.

- Nie miałam wyboru, mówiłam, że jeżeli dojdzie do wojny to będę walczyła po stronie bliskich.

- Myślałem, że po naszej nocy poślubnej ja także się do nich zaliczam - warknął. Teraz nie ukrywał rozdrażnienia. - Okłamywałaś mnie cały czas.

- A ty nie? - spytałam ze złością. - Mam ci przypomnieć, przez kogo znalazłam się w piekle?

- Robiłem to dla twojego dobra, bo cię kochałem... Nadal kocham. - Spojrzał na mnie błagalnie, marszcząc brwi. - Chciałem cię uratować. Dać ci w s z y s t k o. I dałem. Wszystko co miałem. A ty kłamałaś nawet w naszą wspólną noc. Gratuluję, Isabelle, naprawdę doskonale ci poszło zwodzenie mnie pod koniec. Doszłaś do celu. Ale to koniec - oznajmił i uniósł miecz, jeszcze wyżej.

Poczułam, jak moje serce zalewa fala bólu.

Myli się.
Tak bardzo się myli. 

Spojrzałam w jego oczy, starając się w nich dostrzec coś jeszcze z wyjątkiem niepewności i zranienia. Niestety obraz zamazał mi się przed oczami, bo w moich pojawiły się łzy. Spłynęły po moich policzkach.

- Nakir - wyszeptałam, także unosząc miecz. Serafickie ostrze rozbłysło jasnym światłem.

Za chwilę nastąpi koniec.
Dla mnie.
Dla niego.
Dla nas.

Z krzykiem rzuciłam się na niego, pozwalając naszym bronią zderzyć się z głuchym trzaskiem. Przez pierwsze chwile to ja atakowałam, a on zręcznie odparowywał każdy mój ruch. Kiedy role się zmieniły, nie było mi już tak łatwo. W końcu nastąpiła chwila błędu i mój miecz został wytrącony. Czubek trzymanego przez niego ostrza, był skierowany w stronę mojego brzucha. Dotykał go. Czułam lekki nacisk, który za chwilę miał mnie przebić.

Uniosłam wzrok. Patrzyliśmy sobie w oczy dobre kilkanaście sekund. Patrzyliśmy na siebie z bólem, cierpieniem, rozpaczą.

- Zrób to - powiedziałam, spoglądając na wcelowaną we mnie broń. - Zakończmy to, no chyba, że Seraphina kazała ci mi zadać powolną śmierć.

- Nie pozwoliłbym na to - odpowiedział w końcu.

- Te słowa brzmią dziwnie, kiedy je wypowiadasz. W końcu to ty trzymasz miecz - przypomniałam. Łzy przestały spływać po moich policzkach. Nie czułam już strachu. Nie czułam już nic. Przegrałam. Stałam ze spuszczonymi rękami czekając na śmierć.
- Przekaż Seraphinie, że przeklęty zawsze będzie przeklętym.

- Isabelle - zaczął z naciskiem, ale mu przerwałam z walącym sercem.

- Po prostu to zrób - warknęłam, ale widząc jego dłuższe wahanie, podniosłam głos: - Zrób to!

Nacisk miecza tylko trochę się zwiększył.

- ZRÓB TO! - krzyknęłam. W tej samej chwili, czubek miecza opadł na ziemie. Spojrzałam na chłopaka z niedowierzaniem.

- Nie mogę - powiedział.

Wokół nas ginęli Nocni Łowcy i Podziemni. Dźwięk rozrywanych ciał i łamiących się kości przeszywał powietrze, a my staliśmy teraz bez ruchu, nie potrafiąc nic zrobić. Ani się zabić, ani próbować się bronić.

W jego oczach dostrzegłam łzy.

- Nie mogę, Izzy - powtórzył i ponownie uniósł miecz. Trzymał go nieruchomo, będąc gotowy do walki z każdym. Tylko nie ze mną.

- Ta decyzja będzie cię kosztować - powiedziałam, czując cały czas ból w sercu. Wolałbym zginąć. Wolałabym, aby wbił we mnie ten miecz. Przynajmniej wiedzielibyśmy na czym stoimy. Bylibyśmy wszystkiego pewni.

Zrobiłam niepewny krok w jego stronę, nie wiedząc, czy chcę go uderzyć czy pocałować. W tej samej chwili dostrzegłam niewyraźny ruch za jego plecami. Ciało Jonathana wpadło na mnie razem z jego mieczem.

Z taką siłą i taką prędkością, że nie zdążyłam zrobić uniku. Zimna stal przeszyła mnie, tak jak miała to zrobić.





Jonathan 




Coś nagle pchnęło mnie z taką siłą, że straciłem równowagę i wpadłem na Isabelle. Miecz, który nadal trzymałem w dłoni, przeszył powietrze razem ze mną, a następnie coś twardego. Odskoczyłem szybko od brunetki. Jej usta były rozchylone w niemym krzyku, a oczy szeroko otwarte. Powoli spojrzałem w dół za miejsce, za które się trzymała; jej dłonie ściskały ostrze. Ostrze było w niej. Poczułem, jak blednę z przerażenia.

Nie
Nie
Nie

Słysząc jej ciche stękniecie, ocknąłem się, jednym ruchem wyciągając miecz i odrzucając go najdalej jak potrafię. Złapałem dziewczynę za ramiona, gdy zaczęła się osuwać na ziemie.

- Nie - wyszeptałem przez zaciśnięte zęby. - Nie, nie, nie, nie... NIE!

Jej dłonie nadal ściskały ranę na brzuchu. Plama krwi zaczęła się powiększać. Dotknąłem jej, zaczynając uciskać ranę. Ciepła krew zetknęła się z moją dłonią. Ułożyłem ostrożnie głowę dziewczyny na swoim kolanie, następnie wyciągając stelę.

Oczy dziewczyny patrzyły na mnie, mrugając sennie.

- Wszystko będzie dobrze, Isabelle - mówiłem, gładząc jej policzek brudną od krwi dłonią. Rozdarłem rękoma materiał w okolicy jej brzucha, chcąc narysować iratze. Ale nie mogłem; rana była głęboka, zaczynała ropieć. Musiałem ją najpierw oczyścić, ale nie miałem czym.

Zakląłem głośno, odrzucając stelę na bok i ponownie uciskając ranę.

- Będzie dobrze, będzie dobrze... POMOCY!... Będzie dobrze...

- Jonathan - wymamrotała, dotykając dłonią mojego policzka. Ucałowałem ją.

- Cii...nic ci nie będzie, opatrzymy cię - powiedziałem, czując, jak łzy napływają mi do oczu.

- Nie kłamałam... ja nie... kłamałam - zaczęła mówić, co jakiś czas krzywiąc się z bólu.

- Cii, Isabelle, błagam...

- Nie kłamałam... Nie tamtej... nocy... Uwierz mi... proszę... - Wypowiadając ostatnie słowo, zaczęła szybko i głęboko oddychać. Dusiła się. Łapała oddech. Zacząłem mocniej uciskać ranę, drugą dłoń przykładając ponownie do jej policzka. Dolna warga była rozcięta, a jej twarz pokrywał pot i brud, ale dla mnie nadal była najpiękniejszą osobą na świecie.

- Będzie dobrze, zobaczysz... Będzie dobrze...

Jej oczy patrzyły na mnie, co raz bardziej się zamykając. Jakby zasypiała. Jej dłoń, która cały czas ściskała moją przy jej ranię, zaczęła się rozluźniać.

- Nie - powiedziałem z naciskiem, ale w tym samym momencie jej oczy się zamknęły. Jej dłoń, na której nadal spoczywał pierścień Morgenstern'ów, przestała ściskać moją i opadła.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Myślałem, że wiem, co to znaczy cierpieć.
Myliłem się.


Krzyk, który wydobył się z mojego gardła, był tego potwierdzeniem.




wtorek, 8 sierpnia 2017

Rozdział 6 Paszcza lwa

◊ Clary 




Podczas, gdy sanitariusze podawali nam jedzenie oraz picie, nikt z nas się nie odezwał. Siedzieliśmy wszyscy na ziemi w Sali Anioła, cicho spożywając to co nam dano. Nie było sensu narzekać na legiony, do których nas przydzielono. Wystarczył jeden sprzeciw, a stracilibyśmy możliwość udziału w walce.

Wbrew pozorom, byłam chyba najbardziej zadowolona z grupy. Dwa ostatnie legiony były najbardziej pożądane, gdyż to one miały się znaleźć na głównym polu bitwy. Ja byłam w ostatnim. Miałam się znaleźć w grupie, która ma przyjąć na siebie pierwszą falę wroga. 

Nie chodzi o to, że się cieszę, mogąc jako pierwsza zatopić miecz w cielsku demona, ale będę najbliżej tej, która to wszystko wywołała.

Nie wiedziałam jeszcze, co zrobię. Domyśliłam się, że skoro Seraphina prosiła, aby wydano mnie w jej ręce, nie obejdzie się bez walki. Nie będzie to jednak zwykła walka między wrogami, ale walka między wrogiem, który jest z tej samej krwi co ja. Jej umiejętności będą dla mnie zabójcze. Nie byłam jednak bez szans; dzięki latom wspólnych treningów, wiem, jak się porusza, jakie ruchy wykonuje. Zresztą zawsze byłam od niej lepsza. Pod każdym kątem. Ale przez płynącą w niej krwi Lilith, nasze szanse będą wyrównane.

Cokolwiek by nie było, będę musiała ją zabić.




Zanim się obejrzeliśmy, brakowało już czterdziestu minut do północy. Niechętnie stanęłam na równe nogi, a za moim przykładem poszli inni.

- Już czas - powiedziałam cicho i odważyłam się podnieść wzrok.

Bez słowa każdy zaczął się ze sobą żegnać. Przytuliłam Annabeth, a potem Paul'a i Aleca. Na koniec Celine, Stephena i Jace'a. Mia była już bezpiecznie ukryta w piwnicach razem z Maksem.

- Jeżeli coś ci się stanie, to powieszę cię na najwyższym szczycie instytutu - wyszeptałam, kiedy jego palce wsunęły się w moje włosy. Poczułam, jak jego pierś porusza się na bezgłośne parsknięcie. Wciągnęłam jego zapach ostatni raz i powoli się od niego odsunęłam, aby spojrzeć w złote tęczówki. Wiedziałam, że to do nich wrócę myślami, gdy będę przy ostatnim oddechu.

- Masz wrócić, i to nie jest prośba - powiedział. - Nie pozwolę, abyś bezczelnie odeszła z moim pierścieniem. Najpierw musisz przyjąć moje nazwisko. Coś za coś, panno Herondale.

Nie mogłam powstrzymać łez i uśmiechu. O s t a t n i  raz przywarłam wargami do jego ust. Namiętnie. Mocno. Zupełnie, jakbym chciała napiętnować tym pocałunkiem nas oboje.

- Dziękuję, Jace - wyszeptałam, kiedy stykaliśmy się czołami. - Dziękuję ci za wszystko.

- Mogę powiedzieć ci to samo, słońce.

Odsunęliśmy się od siebie. Wyszliśmy ramię w ramię, ale nie trzymaliśmy się za ręce, bo oboje wiedzieliśmy, że wtedy nie dalibyśmy rady się rozdzielić. Dlatego kurczowo obiema dłońmi ściskałam rękojeści mieczy.

Przeszliśmy przez całe miasto, aż do wrót. Wszystkie domy po drodze były zaryglowane. Mimo kręcących się wokoło podziemnych i Nocnych Łowców, było cicho. Nie jak cisza przed burzą, ale jakby to miasto już dawno upadło.

Wychodząc po za mury, zostawiliśmy za sobą Annabeth i Paula. Przed nami rozpościerała się już duża ilość legionu czwartego. Właśnie wtedy Herondale'owie oraz Alec stanęli w miejscu. Nie zniosłabym drugiego pożegnania, dlatego mimo walącego ze strachu serca kiwnęłam do nich tylko głową. Jace odpowiedział mi tylko spojrzeniem pełnym niepokoju. Celine zaś, jakby chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Odwróciłam się i ruszyłam w stronę swojego przydziału, który znajdował się jakieś dwieście metrów dalej. Ustawiłam się niepewnie w pierwszym rzędzie. Wzięłam głęboki, drżący oddech i spojrzałam w niebo; Niebo było pochmurne, pełne gwiazd z dużym księżycem na czele. Od Alicante biło światło pochodni i świateł magii czarowników. Wkrótce zabłysnąć miały także miecze. Mimo nocy, nie mogliśmy narzekać na brak światła. Po za tym, od czego są runy?

W głowie ustanowiłam sobie cel i plan, aby do niego dążyć. Moim celem była Seraphina, a planem przedarcie się do niej. Niezbyt przekonujące, ale proste do zapamiętania. W tej chwili jakikolwiek bardziej skomplikowany plan wypadłby mi z głowy.

W jednej chwili natarł na nas mocny powiew chłodnego wiatru. Tylko raz. W oddali dostrzegłam szeroki cień. Nie minęła minuta, a w oddali widać było zmierzającego w naszą stronę wroga.

Armia demonów szła w naszą stronę, a ich syki i inne odgłosy docierały nawet tutaj. Niektóre z nich przybrały swoją prawdziwą postać, a niektóre ludzką. Nie czułam już dreszczu strachu, ale emocji i podniecenia. Gdzieś usłyszałam donośny głos Roberta, nakazujący przybranie pozycji. Każdy wyciągnął miecz, nadając mu imię. Ostrza rozbłysły.

- Nakir, Gabriel - nadałam imiona mieczom, im także pozwalając uwolnić swój blask.

Następne minuty czekaliśmy i patrzyliśmy. Patrzyliśmy, jak tysiące demonów idzie w naszą stronę. Gdy wiatr zawiał ponownie, poniósł ze sobą ich smród. Skrzywiłam się, mocniej zaciskając palce na rękojeściach.


Seraphina.
Seraphina.
Seraphina.

Zabij ją.


W końcu demony się zatrzymały. Dzieliło nas może sto metrów. Już stąd mogłam dostrzec ich kły, pazury i obrzydliwe ślepia, które niektóre świeciły, jak u kota.

Czekaliśmy dalej, aż w końcu demony się rozstąpiły. Na przód, dumnym krokiem wyszła z dwoma mieczami o rękojeściach niczym splątane ze sobą jęzory ognia. Broń kontrastowała się z jej rudymi, częściowo spiętymi włosami. Nic się nie zmieniła od ostatniego razu. Tylko te oczy; płomienno świecące tęczówki. Strój miała niemal taki sam, jak mój, jednak nieduże pancerze na ramionach były pokryte lśniącymi, czarnymi łuskami. Uśmiechała się lekko, wzrokiem obejmując swoich przeciwników.

- Macie szansę się jeszcze poddać - zaczęła głośno. - Możecie uratować siebie i swoje rodziny! Wystarczy, że wydacie mi Clarisse Morgenstern. To jedyne, o co proszę!

- Podjęliśmy już decyzję! - Robert wystąpił z mieczem w dłoni. - Będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi.

- CZAS CLAVE PRZEMINĄŁ - ryknęła Seraphina, robiąc kilka kroków w przód. - Nadszedł czas na zmianę i nowy porządek! Czas zakończyć wojnę między światem cieni a piekłem!

- Wojna, o której mówisz nigdy nie będzie miała końca! - odpowiedział jej Robert z równym gniewem. - Nocni Łowcy i klęska Lilith są tego dowodem!

- Najwyraźniej upartość jest u was rodzinna, Lightwood. Mam nadzieję, że zmiana nazwiska wyjdzie na zdrowie twojej córce. - Już stąd mogłam dostrzec, jak Robert nieruchomieje. Zresztą ja także. Zamrugałam kilka razy nieco oszołomiona, ale w tym samym czasie demony ponownie się rozstąpiły i przepuściły dwie postacie. W tamtej chwili myślałam, że nogi się pode mną ugną. Łzy i smutek, które wylałam z powodu brata i przyjaciółki, w jednej chwili zniknęły. Gdy Isabelle i Jonathan stanęli obok Seraphiny również w strojach bojowych i bronią w dłoni, rozdziawiłam usta. Chciałam do nich podbiec, ale nie wiem czy po to, aby ich objąć czy uderzyć.

- Twoja córka choć uparta, to była bardzo przydatna. - Seraphina zaczęła okrążać Isabelle, aż się zatrzymała i położyła dłoń na ramieniu. Brunetka patrzyła w dół nie wyrażając żadnych emocji. - Nie tylko zawiązała sojusz z buntującymi się przeciwko mnie demonami, ale wyszła za Jonathana, przyjmując nowe nazwisko. Obiecała mi wsparcie pod warunkiem, że uczynię ją następczynią. Cóż... - spojrzała z westchnieniem na dziewczynę. - Doszłyśmy do porozumienia.

Spojrzałam na Jonathana, który patrzył się przed siebie z takim samym wyrazem twarzy co jego ż o n a.

Krew odpłynęła mi z twarzy, poczułam łzy zbierające się w oczach, ale nie pozwoliłam ani jednej wypłynąć.

- Zdrajczyni! - usłyszałam, jak ktoś w tłumie krzyczy, wywołując fale kolejnych obelg. Isabelle słysząc to podniosła wzrok. Jej oczy błyszczały. Gdybym nie znała jej dobrze, uznałabym, że to przez oświetlenie, ale wiedziałam, że to przez łzy. Płakała.

Isabelle, powiedziałam bezgłośnie. Chciałam, aby dała mi jakiś znak, że tak naprawdę nie jest po stronie Seraphiny. Rudowłosa zbliżyła się i szepnęła jej coś na ucho. Brunetka wyraźnie się wzdrygnęła, ale mimo to ruszyła do przodu. Zrobiła kilka kroków w przód. Następnie spojrzała za siebie na armie demonów. Jeden z nich, który był pod postacią mężczyzny znalazł się po chwili przy niej. Dziewczyna ponownie przeniosła swój wzrok na nas.

- Nie nazywam się już Isabelle Sophia Lightwood. Ona umarła - oznajmiła donośnym głosem. - Teraz stoi przed wami Isabelle Sophia Lightwood Morgenstern, następczyni tronu Edomu. Ludzie, którzy mają w sobie prawdziwą krew rodu, którego nazwisko noszę, chcą  w y r ż n ą ć  wasze żony, mężów i dzieci. Obiecałam, że będę walczyć po ich stronie. Jednak teraz ja także jestem Morgenstern, a jak wiadomo ich krew, ich obietnice - odwróciła się, aby spojrzeć na Seraphinę i Jonathana. - Ich wszystko jest zatrute i fałszywe. - W tym samym momencie demony, które stały w szeregach pod ludzką postacią zaczęły wychodzić na przód. Stawały po bokach Isabelle i wokół nas. Dobre kilkanaście tysięcy. Każdy zaczął się rozglądać z niedowierzaniem.

Krzyk Seraphiny przeszył powietrze, gdy chciała się rzucić z ostrzami na dziewczynę, ale demon stojący obok niej, zatrzymał ją, wyrzucając kilkanaście metrów w tył. Rudowłosa wylądowała zwinnie niczym kot. Jonathan zaczął coś błagalnie mówić do Isabelle, ale ta odwróciła się i razem ze swoim "strażnikiem" ruszyła w naszą stronę. Wspierające ją demony zaczęły się ustawiać wśród nas, niszcząc legiony i tworząc jedną dużą armię. Teraz było nas tyle samo, co wroga. Mieliśmy równe szanse na wygraną. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

W tej samej chwili poczułam, jak ktoś dotyka mojego nadgarstka. Odwróciłam głowę, aby spojrzeć na złote tęczówki. Schowałam jeden z mieczy i splotłam nasze palce.

- Mam nadzieję, że masz zamiar założyć ślubną podwiązkę - szepnął, nachylając się tuż przy moim uchu. Uśmiechnęłam się szerzej.

- Dla ciebie wszystko - odpowiedziałam równie cicho.

Spojrzałam na Isabelle, która w tej chwili obejmowała się mocno z ojcem. Obydwoje płakali. Miałam ochotę do nich podbiec i przytulić przyjaciółkę, pozwolić się jej wypłakać i samej także zacząć wyciskać łzy.

- DAJĘ WAM OSTATNIĄ SZANSĘ! - W tym samym momencie, gdy Seraphina krzyknęła, oba jej ostrza stanęły w płomieniach. Zakręciła nimi na postrach.

Poddałabym się, gdybym ci wierzyła, pomyślałam, po czym ponownie sięgnęłam po drugie ostrze.

- My także dajemy ci szansę się teraz wycofać! - odpowiedział Robert, stając ramię w ramię z córką. Rudowłosa cofnęła się w odpowiedzi i krzyknęła coś w nieznanym języku. Zaraz po tym każdy demon stojący po jej stronie ruszył do przodu. Fala demonów ruszyła ku nam.

- Pulvis et umbra sumus! - krzyknął Robert i także ruszył na przód. Jego słowa zostały powtórzone. Wyciągnęłam drugi miecz i zaczęłam biec prosto w paszczę lwa. Tak, jak myślałam, że od środka umarłam, tak teraz czułam, że odżyłam.












Mogę się domyślić, jak bardzo mnie nienawidzicie za zakończenie w takim momencie :DDD No ale cóż, musiałam wam podnieść ciśnienie :))