2,5 ROKU PÓŹNIEJ...
◊◊ Clary ◊◊
Widząc, jak Catriona i Sophia bawią się swoimi ulubionymi błyskotkami, nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Kuferek z ukochaną biżuterią Maryse, ponownie nie zdołał się uchować przed ich ciekawymi świata rączkami.
Maryse właśnie wchodziła do salonu z dwiema filiżankami kawy, ale widząc, co znajduje się na podłodze, stanęła jak wryta.
- No, nie! - zajęczała głośno, szybko odstawiając naczynia na stoliku i rzucając się w stronę dziewczynek. Jej dwuletnia córeczka, Sophia, właśnie nakładała na siebie drugi sznur pereł. Podczas, gdy moja Catriona z ciekawością oglądała złotą bransoletę.
- Chyba będziesz musiała poprosić Roberta o szkatułkę z kluczykiem - powiedziałam, kiedy Maryse zrezygnowana wróciła na kanapę po tym, jak nie udało jej się odebrać swojej biżuterii.
- Te dwie diablice i tak ją znajdą i otworzą - odpowiedziała, biorąc łyk herbaty. Palcem wskazała na moją filiżankę. - Z jaśminem, tak, jak chciałaś.
Posłałam jej wdzięczny uśmiech. Kładąc dłoń na swoim wypukłym już brzuchu, pochyliłam się, aby sięgnąć po naczynie.
- Jeszcze cztery miesiące, prawda? - spytała, zerkając na mój brzuch.
Pokiwałam głową z szerokim uśmiechem.
- Wczoraj byłam z Jace'm u Magnusa - zaczęłam. - Wychodzi na to, że zamiast upragnionej przez Jace'a armii chłopców, którzy przedłużyliby jego linie, będzie armia d z i e w c z y n e k.
Maryse wybuchła śmiechem.
- Czyli dziewczynka?
Pokiwałam głową.
- Mamy już imię - oznajmiłam z dumą. - Lucinda Cordelia Herondale. Czyli Lucy.
- Nalegałem na "Katherine", ale przegrałem. Jak zwykle wywinęła się swoim "nie można mnie denerwować" - oznajmił Jace, wchodząc do pokoju wraz z Robertem i Aleciem. Parabatai mojego męża ucałował najpierw matkę, a następnie swoją czarnowłosą siostrzyczkę. Wyglądem bardzo przypominała Isabelle, jedynie co ją od niej różniło, były intensywnie błękitne oczy.
Robert poszedł w ślady syna, podczas gdy Jace zakradł się od tyłu do Catriony i wziął ją na ręce, podrzucając. Ta pisnęła głośno i zachichotała, kiedy Jace przybliżył jej twarz, składając na jej czole i nosie pocałunek. Widząc radość w jej dużych, szarych oczach, poczułam miłe ciepło zalewające moje serce; mimo iż dziewczynka została adoptowana przez nas pięć miesięcy temu, czułam się, jakbym znała ją od momentu, gdy przyszła na świat.
Na adopcje zdecydowaliśmy się z Jace'm po siedmiu miesiącach nieudanych prób zajścia w ciąże. Miłosna przestała pulsować już trzy miesiące po miesiącu miodowym. Uznaliśmy, że nie warto czekać, a już w szczególności nie nam, Nocnym Łowcą. Założenie rodziny w naszym wieku było idealnym czasem. Tak więc próbowaliśmy, ale się nie udało. Kiedy zaczęłam tracić nadzieję, Jace wpadł na pomysł z adopcją.
- Nie mówię, że mamy przestać próbować - zaczął pewnego razu, kiedy siedziałam załamana w dłoni trzymając negatywny test. Blondyn siedział obok mnie na kanapie, mocno mnie obejmując. - Będziemy próbowali dalej, w końcu na pewno się uda... ale może adopcja nie byłaby takim złym wyjściem. Podarowalibyśmy jakiemuś dziecku dom i miłość. Byłoby n a s z e. Tylko nasze i niczyje inne.
Koniec końców przyznałam mu racje i się zgodziłam. Celine, Stephen i Mia także byli tym zachwyceni.
Razem z moich ukochanym wybraliśmy się do sierocińca, gdzie powitała nas gromada biegających wszędzie dzieci. Dyrektorka budynku powitała nas z miłym uśmiechem, pytając się jakie mamy oczekiwania.
- Nie mamy żadnych konkretnych - odpowiedział Jace, mocniej ściskając moją dłoń.
- W takim razie, pozwolę się państwu rozejrzeć - oznajmiła kobieta, przepuszczając nas.
Niepewnie zwiedzaliśmy z Jace'm pomieszczenia sierocińca, napotykając w każdym dzieci w różnym przedziale wiekowym. Niby każde inne, a chwilami takie same; jedne straciły rodziców, drugie zostały od nich zabrane. Trenujące drewnianymi mieczami lub bawiące się.
Ale nie o n a.
Jedno pomieszczenie było przeznaczone na kilka kołysek. W jednej z nich leżała miedzianowłosa dziewczynka. Była jedyna w całym pokoju i wyglądała, jakby miała około roku. Płakała... a właściwie łkała. Cichutko. Nie było to łkanie, którym dziecko wyrażało, że jest głodne czy coś takiego. Nie. To łkanie było przepełnione smutkiem. Tęsknotą.
Zostawiając Jace'a przy drzwiach, podeszłam do niej. Nachyliłam się nad kołyską, dotykając jej maleńkiej rączki. Dziewczynka ucichła na chwilę, wpatrując się we mnie swoimi dużymi, szarymi oczami pełnymi łez. Aż sama miałam ochotę, rozpłakać się na ten widok.
I wtedy jej palce zacisnęły się wokół mojej ręki.
Uśmiechnęłam się szeroko na ten gest, lekko potrząsając dłonią, której ona mimo to nie puściła. Trzymała się jej kurczowo. Cały czas. Patrzyła na mnie, jak na coś dziwnego.
Właśnie wtedy poczułam, jak dłoń Jace'a obejmuje mnie w talii, kiedy sam podszedł, aby się bliżej przyjrzeć dziewczynce. Na jego widok puściła moją dłoń i krzyknęła, śmiejąc się głośno. Dopiero wtedy się zorientowałam, że blondyn robi w jej stronę śmieszne miny. Parsknęłam śmiechem i wzięłam dziecko na ręce. Przestała się śmiać i ponownie zaciekawionym spojrzeniem, zaczęła swoimi rączkami badać moją twarz i włosy.
- Jesteś dla niej całkiem interesującym eksponatem - stwierdził Jace z uśmiechem.
Nie odpowiedziałam, tylko odwzajemniłam uśmiech, odważając się również dotknąć jej gładkiej buźki. W środku poczułam coś ciepłego i nie było to spowodowane tylko słodkością dziecka, ale... Chciałam jej. Chciałam ją wziąć ze sobą. Chciałam się nią zająć. Chronić. Opiekować. Kochać.
- Nazywa się Catriona Blackwood. - Odwróciłam się na głos dyrektorki, która ze smutnym uśmiechem weszła do środka. - Ma dziesięć miesięcy i pochodzi ze Szkocji. Jej rodzice zginęli na misji w Aberdeen dwa miesiące temu.
- A krewni? - spytał Jace, ale dyrektorka pokręciła ze smutkiem głową.
- Niestety, jest ostatnia ze swojego rodu.
- Okropne - szepnęłam, nadal wpatrując się w dziewczynkę. Jej dłonie uważnie badały mój kosmyk włosów.
- Przenieśliśmy ją do osobnego pokoju na jakiś czas - wytłumaczyła kobieta. - Odczuwa tęsknotę za rodzicami i często popłakuje. Nie potrafi jeszcze nawiązać bliższego kontaktu z dziećmi, a nawet z dorosłym... o prócz z wami. - Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Spojrzałam znacząco na Jace'a, na co ten pokiwał głową. Zwrócił się z tajemniczym uśmiechem do dyrektorki:
- Czy myśli pani, że Catriona byłaby gotowa przyjąć nasze nazwisko?
- Myślę, że tak - powiedziała już z szerszym uśmiechem.
I tak właśnie nasze drogi z Catrioną się zeszły. Adopcja miała potrwać od dwóch do czterech miesięcy. Mieliśmy regularnie przychodzić do sierocińca na spotkania z naszą przyszłą córką. Wszystko szło w dobrą stronę. Byłam tak pochłonięta szykowaniem nowego pokoiku i spotkaniem z jego przyszłą właścicielką, że prawie całkiem zapomniałam o smutku związanym z problemem zajścia w ciąże.
Minęły dwa miesiące. I wtedy to się stało; mdłości.
Przez pierwsze dni myślałam, że to grypa żołądkowa, ale pozostałe syndromy nie dawały mi spokoju. Zrobiłam kolejny test i okazało się, że spodziewam się dziecka. Nie ukrywałam swojego szczęścia; łzy i krzyki, na które Jace od razu przybiegł... Jego mina była bezcenna.
- Będzie dobrze - powiedział, mocno mnie obejmując. Wierzyłam mu. Radość rozpierała nas obojga. Przez pierwsze dni, nie potrafiłam przestać dotykać swojego brzucha. Uśmiechałam się niemal bez przerwy.
Kwestia Catriony pozostawała nie zmienna; adoptowaliśmy ją i oficjalnie została naszą córką już po dwóch miesiącach. Od razu się zaaklimatyzowała w nowym domu i pokoju, który osobiście z Jace'm malowaliśmy i urządzaliśmy w posiadłości Morgenstern'ów.
Celine nie mogła się doczekać zostania babcią, a Stephen dziadkiem. Mia już układała sobie w głowie plan zabaw, w jakie będzie grała ze swoimi bratanicami.
Ja już nic nie planowałam. Bo wszystko czego chciałam miałam już tutaj. No... prawie. Moje ostatnie marzenie miało przyjść na świat już za kilka miesięcy. I mimo, że teraz i tak już jest idealnie, wtedy będzie jeszcze bardziej.
Osiągnęłam już wszystko, czego tak bardzo pragnęłam i to chyba z nawiązką; rodzina, miłość i spokój. I to samo miałam zamiar dać swoim dzieciom; szczęście od samego początku, aż po sam koniec.
Widząc, jak Catriona i Sophia bawią się swoimi ulubionymi błyskotkami, nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Kuferek z ukochaną biżuterią Maryse, ponownie nie zdołał się uchować przed ich ciekawymi świata rączkami.
Maryse właśnie wchodziła do salonu z dwiema filiżankami kawy, ale widząc, co znajduje się na podłodze, stanęła jak wryta.
- No, nie! - zajęczała głośno, szybko odstawiając naczynia na stoliku i rzucając się w stronę dziewczynek. Jej dwuletnia córeczka, Sophia, właśnie nakładała na siebie drugi sznur pereł. Podczas, gdy moja Catriona z ciekawością oglądała złotą bransoletę.
- Chyba będziesz musiała poprosić Roberta o szkatułkę z kluczykiem - powiedziałam, kiedy Maryse zrezygnowana wróciła na kanapę po tym, jak nie udało jej się odebrać swojej biżuterii.
- Te dwie diablice i tak ją znajdą i otworzą - odpowiedziała, biorąc łyk herbaty. Palcem wskazała na moją filiżankę. - Z jaśminem, tak, jak chciałaś.
Posłałam jej wdzięczny uśmiech. Kładąc dłoń na swoim wypukłym już brzuchu, pochyliłam się, aby sięgnąć po naczynie.
- Jeszcze cztery miesiące, prawda? - spytała, zerkając na mój brzuch.
Pokiwałam głową z szerokim uśmiechem.
- Wczoraj byłam z Jace'm u Magnusa - zaczęłam. - Wychodzi na to, że zamiast upragnionej przez Jace'a armii chłopców, którzy przedłużyliby jego linie, będzie armia d z i e w c z y n e k.
Maryse wybuchła śmiechem.
- Czyli dziewczynka?
Pokiwałam głową.
- Mamy już imię - oznajmiłam z dumą. - Lucinda Cordelia Herondale. Czyli Lucy.
- Nalegałem na "Katherine", ale przegrałem. Jak zwykle wywinęła się swoim "nie można mnie denerwować" - oznajmił Jace, wchodząc do pokoju wraz z Robertem i Aleciem. Parabatai mojego męża ucałował najpierw matkę, a następnie swoją czarnowłosą siostrzyczkę. Wyglądem bardzo przypominała Isabelle, jedynie co ją od niej różniło, były intensywnie błękitne oczy.
Robert poszedł w ślady syna, podczas gdy Jace zakradł się od tyłu do Catriony i wziął ją na ręce, podrzucając. Ta pisnęła głośno i zachichotała, kiedy Jace przybliżył jej twarz, składając na jej czole i nosie pocałunek. Widząc radość w jej dużych, szarych oczach, poczułam miłe ciepło zalewające moje serce; mimo iż dziewczynka została adoptowana przez nas pięć miesięcy temu, czułam się, jakbym znała ją od momentu, gdy przyszła na świat.
Na adopcje zdecydowaliśmy się z Jace'm po siedmiu miesiącach nieudanych prób zajścia w ciąże. Miłosna przestała pulsować już trzy miesiące po miesiącu miodowym. Uznaliśmy, że nie warto czekać, a już w szczególności nie nam, Nocnym Łowcą. Założenie rodziny w naszym wieku było idealnym czasem. Tak więc próbowaliśmy, ale się nie udało. Kiedy zaczęłam tracić nadzieję, Jace wpadł na pomysł z adopcją.
- Nie mówię, że mamy przestać próbować - zaczął pewnego razu, kiedy siedziałam załamana w dłoni trzymając negatywny test. Blondyn siedział obok mnie na kanapie, mocno mnie obejmując. - Będziemy próbowali dalej, w końcu na pewno się uda... ale może adopcja nie byłaby takim złym wyjściem. Podarowalibyśmy jakiemuś dziecku dom i miłość. Byłoby n a s z e. Tylko nasze i niczyje inne.
Koniec końców przyznałam mu racje i się zgodziłam. Celine, Stephen i Mia także byli tym zachwyceni.
Razem z moich ukochanym wybraliśmy się do sierocińca, gdzie powitała nas gromada biegających wszędzie dzieci. Dyrektorka budynku powitała nas z miłym uśmiechem, pytając się jakie mamy oczekiwania.
- Nie mamy żadnych konkretnych - odpowiedział Jace, mocniej ściskając moją dłoń.
- W takim razie, pozwolę się państwu rozejrzeć - oznajmiła kobieta, przepuszczając nas.
Niepewnie zwiedzaliśmy z Jace'm pomieszczenia sierocińca, napotykając w każdym dzieci w różnym przedziale wiekowym. Niby każde inne, a chwilami takie same; jedne straciły rodziców, drugie zostały od nich zabrane. Trenujące drewnianymi mieczami lub bawiące się.
Ale nie o n a.
Jedno pomieszczenie było przeznaczone na kilka kołysek. W jednej z nich leżała miedzianowłosa dziewczynka. Była jedyna w całym pokoju i wyglądała, jakby miała około roku. Płakała... a właściwie łkała. Cichutko. Nie było to łkanie, którym dziecko wyrażało, że jest głodne czy coś takiego. Nie. To łkanie było przepełnione smutkiem. Tęsknotą.
Zostawiając Jace'a przy drzwiach, podeszłam do niej. Nachyliłam się nad kołyską, dotykając jej maleńkiej rączki. Dziewczynka ucichła na chwilę, wpatrując się we mnie swoimi dużymi, szarymi oczami pełnymi łez. Aż sama miałam ochotę, rozpłakać się na ten widok.
I wtedy jej palce zacisnęły się wokół mojej ręki.
Uśmiechnęłam się szeroko na ten gest, lekko potrząsając dłonią, której ona mimo to nie puściła. Trzymała się jej kurczowo. Cały czas. Patrzyła na mnie, jak na coś dziwnego.
Właśnie wtedy poczułam, jak dłoń Jace'a obejmuje mnie w talii, kiedy sam podszedł, aby się bliżej przyjrzeć dziewczynce. Na jego widok puściła moją dłoń i krzyknęła, śmiejąc się głośno. Dopiero wtedy się zorientowałam, że blondyn robi w jej stronę śmieszne miny. Parsknęłam śmiechem i wzięłam dziecko na ręce. Przestała się śmiać i ponownie zaciekawionym spojrzeniem, zaczęła swoimi rączkami badać moją twarz i włosy.
- Jesteś dla niej całkiem interesującym eksponatem - stwierdził Jace z uśmiechem.
Nie odpowiedziałam, tylko odwzajemniłam uśmiech, odważając się również dotknąć jej gładkiej buźki. W środku poczułam coś ciepłego i nie było to spowodowane tylko słodkością dziecka, ale... Chciałam jej. Chciałam ją wziąć ze sobą. Chciałam się nią zająć. Chronić. Opiekować. Kochać.
- Nazywa się Catriona Blackwood. - Odwróciłam się na głos dyrektorki, która ze smutnym uśmiechem weszła do środka. - Ma dziesięć miesięcy i pochodzi ze Szkocji. Jej rodzice zginęli na misji w Aberdeen dwa miesiące temu.
- A krewni? - spytał Jace, ale dyrektorka pokręciła ze smutkiem głową.
- Niestety, jest ostatnia ze swojego rodu.
- Okropne - szepnęłam, nadal wpatrując się w dziewczynkę. Jej dłonie uważnie badały mój kosmyk włosów.
- Przenieśliśmy ją do osobnego pokoju na jakiś czas - wytłumaczyła kobieta. - Odczuwa tęsknotę za rodzicami i często popłakuje. Nie potrafi jeszcze nawiązać bliższego kontaktu z dziećmi, a nawet z dorosłym... o prócz z wami. - Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Spojrzałam znacząco na Jace'a, na co ten pokiwał głową. Zwrócił się z tajemniczym uśmiechem do dyrektorki:
- Czy myśli pani, że Catriona byłaby gotowa przyjąć nasze nazwisko?
- Myślę, że tak - powiedziała już z szerszym uśmiechem.
I tak właśnie nasze drogi z Catrioną się zeszły. Adopcja miała potrwać od dwóch do czterech miesięcy. Mieliśmy regularnie przychodzić do sierocińca na spotkania z naszą przyszłą córką. Wszystko szło w dobrą stronę. Byłam tak pochłonięta szykowaniem nowego pokoiku i spotkaniem z jego przyszłą właścicielką, że prawie całkiem zapomniałam o smutku związanym z problemem zajścia w ciąże.
Minęły dwa miesiące. I wtedy to się stało; mdłości.
Przez pierwsze dni myślałam, że to grypa żołądkowa, ale pozostałe syndromy nie dawały mi spokoju. Zrobiłam kolejny test i okazało się, że spodziewam się dziecka. Nie ukrywałam swojego szczęścia; łzy i krzyki, na które Jace od razu przybiegł... Jego mina była bezcenna.
- Będzie dobrze - powiedział, mocno mnie obejmując. Wierzyłam mu. Radość rozpierała nas obojga. Przez pierwsze dni, nie potrafiłam przestać dotykać swojego brzucha. Uśmiechałam się niemal bez przerwy.
Kwestia Catriony pozostawała nie zmienna; adoptowaliśmy ją i oficjalnie została naszą córką już po dwóch miesiącach. Od razu się zaaklimatyzowała w nowym domu i pokoju, który osobiście z Jace'm malowaliśmy i urządzaliśmy w posiadłości Morgenstern'ów.
Celine nie mogła się doczekać zostania babcią, a Stephen dziadkiem. Mia już układała sobie w głowie plan zabaw, w jakie będzie grała ze swoimi bratanicami.
Ja już nic nie planowałam. Bo wszystko czego chciałam miałam już tutaj. No... prawie. Moje ostatnie marzenie miało przyjść na świat już za kilka miesięcy. I mimo, że teraz i tak już jest idealnie, wtedy będzie jeszcze bardziej.
Osiągnęłam już wszystko, czego tak bardzo pragnęłam i to chyba z nawiązką; rodzina, miłość i spokój. I to samo miałam zamiar dać swoim dzieciom; szczęście od samego początku, aż po sam koniec.
PODZIĘKOWANIA:
Szczerze? Sama nie wiem od czego zacząć. Ale chyba zacznę od tego, że D Z I Ę K U J Ę WAM ANIOŁKI za wszystko; za każdą poświęconą sekundę na czytanie tej historii, za każde wejście, mimo iż nie było jeszcze nowego rozdziału, za każde skomentowane słowo (czy to pozytywne czy negatywne). Dziękuję wam za waszą obecność i dziękuję, że mogłam przeżyć przygodę mojego fanfiction z Wami!!! Chociaż i tak nie znajdę słów, aby opisać, jak bardzo jestem wam wdzięczna! Dziękuję tym, co byli ze mną od początku, jak i tym co niedawno do mnie dołączyli!!! Dziękuję jeszcze z osobna mojej kochanej parabatai, która swoimi groźbami xd zmuszała mnie do wzięcia się w garść i ruszenia czterech liter, aby napisać nowy rozdział <3 Dziękuję jej za poświęcenie swoich cennych minut na sprawdzenie rozdziałów przed opublikowaniem <3 Dziękuję ci, Aniele <3